Zamykam oczy i widzę Ich twarze. Każdego z osobna. Po kolei. Wiola. Karina. Ola. Asia. Mateusz. Julka. Grzesiek. Edyta. Adrian. Sylwia. Ewa. Agata. Daria. Paulina. Kevin. Magda… Przewijają się i powoli zamazują by po chwili zniknąć całkowicie.
W Ich miejsce pojawiają się krótkie migawki tych wspólnie spędzonych chwil. Tych dobrych. Kiedy mieliśmy jeszcze dość siły na krótkie, wspólne spacery, grę w siatkówkę pod szpitalem, albo wieczorne wygłupy. I tych gorszych. Kiedy umierał ktoś w sali obok, a my nie wiedzieliśmy jak się właściwe zachować oraz wspólnych rozmów gdzieś na szpitalnym korytarzu, gdy niektórych z nas ograniczały już kilkumetrowe rurki z tlenem. Na sam koniec przed oczami stają mi krótkie esemesy: “odeszła” albo “to koniec”. Esemesy, które zawsze potem kasuję, tak jakbym chciała wymazać to, co właśnie przeczytałam. Jakby to, że je usunęłam, miało sprawić, że to jakaś beznadziejna pomyłka. Tylko że te wiadomości zawsze
okazują się być prawdą.
Okrutną, ale prawdą. Taką niedającą się przyjąć do wiadomości i odrzucaną.
Bo przecież to byli moi znajomi. Ludzie, z którymi kiedyś wygłupiałam się podczas wieczornych nudów w szpitalach. Ludzie, z którymi mogłam porozmawiać dosłownie o wszystkim. Którzy mieli marzenia, plany na przyszłość, kochające rodziny i całe życie przed sobą. Którzy mieli doczekać do przeszczepu i żyć pełnią życia. Kochać i być kochanym. Którzy mieli grać w zielone jeszcze przez bardzo, bardzo długi czas. Robić wszystko to, co robią zdrowi ludzie. Wszystko. Ale na pewno nie odchodzić w tak młodym wieku i w taki sposób. Ola miała zostać fotografką i robić najpiękniejsze zdjęcia pod słońcem. Grzesiek didżejem, sławnym na cały świat. Paulina miała stanąć w białej sukni przed ołtarzem. Daria, wejść na najwyższy szczyt w Bieszczadach. Karina pójść na studia a Magda miała zostać pisarką. Ale wszyscy chcieli po prostu żyć.
Otwieram oczy i dopada mnie przerażająca rzeczywistość. Dociera do mnie, że mukowiscydoza zabrała mi już tylu znajomych i przyjaciół. Tak trudno jest żyć ze świadomością, że ja przecież nie będę wyjątkiem.
Nie ukrywam, że do napisania tego tekstu skłoniły mnie trzy dramaty, które wydarzyły się we wrześniu tego roku. W przeciągu tylko kilku dni, odeszło trzech moich znajomych chorych na mukowiscydozę. Kilka dni! Nie potrafię myśleć o tym inaczej jak tylko tak, że piekło jednak jest na Ziemi. Cały wrzesień był zły. Tak jakby jesień postanowiła pokazać, że ona naprawdę potrafi zabierać nadzieje, przekreślać szanse, pozbawiać planów i marzeń, przynosić smutek, żal, tęsknotę, zostawiać pustkę i morze wylanych łez. A przecież miała być piękna. Taka złota, ciepła, wypełniona radością, szczęściem. Miała być oczekiwaniem na coś dobrego. Na lepsze jutro, lepszy tydzień, miesiąc, rok. Miała oznaczać zmianę. Zmianę na lepsze. Upalne, letnie dnie, miały powoli zamieniać się w mroźne, ale jednocześnie ciepłe, rodzinne wieczory przy kominku. Nie miały zamieniać się w beznadzieję.
Wrzesień się skończył. Chciało by się powiedzieć, że te dramaty też.
Tak sobie myślę, że gdy odchodzi ktoś starszy, to jego śmierć wydaje się być jakby usprawiedliwiona. Wiekiem, starością, po prostu zmęczeniem. I jakoś łatwiej jest nam przyjąć to do wiadomości, przygotować się na to, pogodzić się, powiedzieć sobie, że tak musi być. Ale gdy umiera osoba, przed którą jest caluteńkie życie, to ja w żaden sposób nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. A pytanie ,,dlaczego?” staje się retoryczne. Takie bez odpowiedzi i bez żadnego odzewu, ale za to odbijające się echem w mojej głowie i powracające zawsze, gdy śmierć zabiera mi kolejną koleżanką i następnego kolegę.
Każda wiadomość o śmierci kogoś mi bliskiego, przynosi także ze sobą niechciane myśli o tym, że kiedyś dopadnie ona każdego. Każdy – chcąc nie chcąc – jej ulegnie. Bez względu na rasę, pochodzenie, zamożność, wpływy. Przynajmniej w tym jesteśmy równi. Pytanie tylko “kiedy?” Nas – chorych na mukowiscydozę – dużo za wcześnie.
I gdy czasem jest tak, że mam ochotę wyć z bezsilności i z bezradności na pewne sprawy, i gdy przeklinam cały świat na czym stoi, i gdy codzienne czynności wydają się być zupełnie pozbawione sensu, i całe życie nie takie, jak być powinno, to często łapię się na tym, że przecież w żadnym wypadku nie mam prawa narzekać.
Wiadomości o odejściu moich znajomych dostaję bardzo często w momentach, kiedy ja sama przeżywam swoje własne kryzysy, mniejsze lub większe. Nie wiem, czy to przypadek, czy celowe działanie kogoś wyżej, ale wiem na pewno, że ma mi to uświadomić jedną banalną, a zarazem bardzo prawdziwą rzecz. Że życie mam tylko jedno. I to ode mnie zależy, czy je wygram.
O odejściu Sylwii dowiedziałam się leżąc w szpitalu po przeszczepie, kiedy tak trudno było mi stanąć na nogi. Dosłownie i w przenośni. I kiedy się zwyczajnie poddałam. Wtedy dowiedziałam się, że Sylwii już nie ma. I przypomniałam sobie to, o czym kiedyś mi wspominała w którejś z naszych rozmów. Że jej największym marzeniem jest przeszczep płuc i że chciałaby swobodnie oddychać. Wtedy pomyślałam, że przecież to jest tak bardzo nie w porządku. To, że ja dostałam nowe życie i milion nowych szans, a Ona te milion szans straciła. Że ja dostałam to, o co Ona prosiła milion razy w modlitwach, a ja milion razy w modlitwach przeklinałam lekarzy, pielęgniarki i cały świat za to, że po tej operacji nic nie idzie po mojej myśli i że jest mi po prostu bardzo, bardzo źle. Nie w porządku było to, że kiedy Ona tak bardzo wierzyła, że jej się uda, ja przestałam wierzyć we wszystko. Nawet w siebie.
Kiedy kilka dni po tej strasznej wiadomości, mój tata i siostry pojechali na Jej pogrzeb, a ja, leżąc podłączona do sztucznej nerki, z drenami w płucach i w sercu, pomyślałam, że przecież grzechem i wielką niedorzecznością byłoby zmarnować to, co dostałam, a czego inni nie doczekali, chociaż niejednokrotnie modlili się o to do Boga. O nowe życie. Takie prawdziwe i bez tego paraliżującego strachu o jutro. Bez tego okropnego lęku, który mi także towarzyszył przez kilka lat przed transplantacją. Nie zrozumie tego strachu nikt, kto nie musiał walczyć o każdy kolejny oddech, o każdą dodatkową godzinę życia, zastanawiając się, czy to upragnione
jutro nadejdzie.
Wtedy właśnie, po tym pogrzebie, odrobinkę zmieniło się moje nastawienie. Moje podejście do tego, co wtedy – po tej operacji- przeżywałam. Coś w głowie podpowiedziało mi, że jeszcze będzie dobrze. Że muszę przeczekać te najtrudniejsze chwile w szpitalu. Że życie jeszcze mnie pozytywnie zaskoczy. Że jeszcze nie raz i nie dwa, zagram w zielone.
Trzeba tylko poczekać.
W Rabce – Zdroju znajduje się szczyt Maciejowa. To góra, która wznosi się jedynie 815 metrów nad poziomem morza. Mówię jedynie, bo w porównaniu z innymi otaczającymi ją szczytami, jest naprawdę bardzo mała. Jest znana prawe wszystkim chorym na mukowiscydozę i bardzo wielu z nas traktuje ją jako swój prywatny Mount Everest. Ja również.
Za Maciejową “zabierałam się” naprawdę bardzo długo. Pamiętam, że gdy byłam jeszcze w podstawówce, to na leczeniach w Rabce, niejednokrotnie padały propozycje, abyśmy razem z opiekunkami ze świetlicy na tę górę wyszli. Nigdy jednak to się nie udawało z różnych powodów. Potem, Maciejową chciałam zdobyć sama, z rodziną, ale też zawsze wypadało coś, co te nasze plany krzyżowało. A później byłam już w takim stanie, że to nie Maciejowa była dla mnie jak Mount Everest, ale zwykłe wyjście do łazienki. Dlatego wtedy byłam pewna, że moje marzenia dotyczące zdobycia Maciejowej, już na zawsze pozostaną jedynie marzeniami. A prawie trzy lata temu był przeszczep, który obrócił moje życie do góry nogami, sprawiając, że rzeczy które wcześniej wydawały mi się zupełnie niemożliwe, nagle jakby znalazły się w zasięgu mojej ręki. Nie wszystkie. Ale dużo. Maciejowa była wśród nich.
Kilkanaście dni temu, ponownie, razem z rodzicami, odwiedziłam Rabkę. To była idealna okazja, aby wreszcie, po 24 latach, udowodnić sobie, że zdobędę ten mój Mount Everest. Chciałam w końcu odczarować tę górę, która dla mnie była jakby zaczarowana i nie do pokonania. Ale kryzys pojawił się już na początku trasy i stwierdziłam, że nie idę dalej, że to bez sensu, bo przecież ja już teraz nie mam sił, a co dopiero będzie potem? Ale jakoś w połowie drogi, coś mi podpowiedziało, że drugiej takiej szansy może już nie być. Że przecież, wiadome było, że łatwo nie będzie i że trzeba to zmęczenie jakoś pokonać i po prostu tam wejść. No i weszłam, zdobyłam tą Maciejową, odczarowałam ją.
Wróciłam do pensjonatu i odczytałam wiadomość na telefonie. Odeszła moja koleżanka. Cudowna dziewczyna, która walczyła z całych sił. Właśnie wtedy, kiedy ja spinałam się na Maciejową. Godzinę później, dostałam drugą wiadomość, dzień wcześniej zmarła druga, młoda dziewczyna. To były przyjaciółki. Obie chorowały na mukowiscydozę. Obie zasnęły dzień po dniu. Obie chciały wejść jeszcze na niejeden szczyt. Obie miały jeszcze tyle do zrobienia. Przepłakałam w tej Rabce całą noc. Ale wiem, że to, co kazało mi mimo wszystko zdobyć tę górkę, to były te dziewczyny, które swój szczyt już zdobyły. Wiem o tym. Ten największy ze wszystkich szczytów.
Ty jesteś zdrowy. Możesz wszystko. Jeśli masz czas na poczytanie swojej ulubionej książki czy wyjście na spacer, jeśli jest choć jedno marzenie, które udało Ci się zrealizować i jeśli Twoje jutro wydaje się być pewne, to wygrałeś życie! Możesz wszystko. Tylko pamiętaj, że w każdej chwili może skończyć Ci się czas. Więc nie marnuj go na bezsensowne kłótnie, wyolbrzymianie problemów, złość i nienawiść. Nie chodź spać w gniewie na najbliższą Ci osobę. Pogódź się zanim zaśniesz.
Możesz wszystko. Jeszcze grasz w zielone. Pamiętaj o tym.
Ja jestem chora. Ale to nie oznacza, że wypadłam z gry, albo że mam przegrane życie. Powiem Ci więcej. Ja je wygrywam codziennie. Bo codziennie rano dostaję nową pulę szans do wykorzystania i codziennie staram się je wykorzystywać na maksa. Czasem jest cholernie trudno. Ale ja też gram jeszcze w zielone.
Oni odeszli. Ale nie przegrali.
A Ty? A Ty zanim umrzesz, upewnij się, że żyłeś.
Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy
Jeszcze się spełnią nasze piękne dni, marzenia plany
Tylko nie ulegajmy przedwczesnym niepokojom
Bądźmy jak stare wróble, które stracha się nie boją
Jeszcze w zielone gramy, choć skroń niejedna siwa
Jeszcze sól będzie mądra a oliwa sprawiedliwa
Różne drogi nas prowadzą, lecz ta, która w przepaść rwie
Jeszcze nie, długo nieJeszcze w zielone gramy, chęć życia nam nie zbrzydła
Jeszcze na strychu każdy klei połamane skrzydła
I myśli sobie Ikar co nie raz już w dół runął
Jakby powiało zdrowo, to bym jeszcze raz pofrunął
Jeszcze w zielone gramy, choć życie nam doskwiera
Gramy w nim swoje role naturszczycy bez suflera
W najróżniejszych sztukach gramy, lecz w tej, co się skończy źle
Jeszcze nie, długo nie!