Jestem białą kopertą, którą przyniósł niechciany listonosz. Listem zwiastującym najgorszą tragedię, trzymanym w roztrzęsionych dłoniach zmartwionej matki. Wyrokiem, zapisanym w przejętych oczach lekarza. Łzami przełykanymi przez zatroskanego ojca, patrzącego nocą na swoje dziecko. Dramatem rodziny, która liczyła na cud, na lepsze wieści. Krzykiem tłumionym w zagryzaną z bólu poduszkę. Jestem ciężką rozmową z najbliższymi, którym jakoś trzeba powiedzieć, że pojawiłam się w ich życiu. Katem, który z uśmiechem i bez skrupułów zabiera wszystko, zwłaszcza nadzieję. Koszmarnym snem, który nie znika po przebudzeniu. I szpitalnym łóżkiem, które z czasem staje się domem.
Jestem mistrzynią w zabieraniu nawet najmniejszych marzeń. Koleżanką, która nie pozwala na zabawę, jazdę na rowerze, granie w piłkę i taniec, na maturalnym balu. Jestem plecakiem w postaci koncentratora tlenu, jestem rękoma z popękanymi od kroplówek żyłami, siniakami po zastrzykach. Jestem ciągłym uczuciem duszności, krwiopluciem i karetką gnającą na sygnale. Jestem pokojem zastawionym inhalatorami i sprzętem do rehabilitacji. Jestem garściami leków branymi kilka razy dziennie. I gęsta, lepką wydzieliną, która oblepia płuca i inne narządy wewnętrzne. Jestem kolejką w przychodni, stertą recept i masą komisji orzekających o niepełnosprawności. Jestem niską rentą socjalną, żebraniem o jeden procent podatku i zbiórkami charytatywnymi. Jestem duszeniem się i błaganiem Boga o litość.
Jestem telefonem, który informuje, że właśnie sobie zabrałam kolejne, zbyt młode istnienie. Jestem pustym dziecięcym łóżeczkiem, milionem rurek podłączonych do skrajnie wychudzonego ciała. Jestem niewyobrażalnym strachem, depresją, która podsuwa najgorsze myśli. Te o poddaniu się, te o tym, żeby to wszystko już się skończyło. Jestem wiadomością wysłaną o trzeciej w nocy – Mamo nie gniewaj się na mnie, ale już nie mam sił, już nie chcę tak żyć. Jestem cichą, ledwo słyszalną z wyczerpania prośbą, żeby nie reanimować, kiedy serce znów przestanie bić. Jestem prośbą o jeszcze jeden dzień, jeszcze jeden wspólny posiłek i o to, żeby ktoś przy mnie był, gdy zdecyduje zabrać kolejnego pacjenta. Jestem najgorszym co może cię spotkać. Jestem bezczelną panią życia i śmierci, bo to ja decyduję o wszystkim.
Jestem matką, która zsuwa się z bezsilności po ścianie, chowa głowę w dłonie i krzyczy – Proszę, nie zabieraj mi mojego dziecka. Jestem doktorem, który musi przekazać tę najgorszą wiadomość. Doktorem, który dzwoni nad ranem i mówi – Proszę przyjechać, bo już czas się pożegnać. Jestem ojcem trzymającym za rękę swoją córkę i powtarzającym – Nie bój się maleńka. Jestem tu i będę aż zaśniesz. Nie będziesz tam sama, tam już nie będzie cierpienia. Jestem siostrą, która straciła brata. Jestem żoną, która za chwilę zostanie wdową. Jestem poczuciem niesprawiedliwości. I bezradnością, która wykańcza tak bardzo, że nie zdołasz zrobić jednego kroku. Jestem lękiem, który przeradza się w przerażenie w ułamku sekundy, wraz z dręczącym piskiem respiratora, gdy ktoś przestaje oddychać. Jestem kliniką, w której sine usta, proszą o morfinę. I wątłym ciałem dorosłego, ważącym 40 kilogramów.
Jestem słowami księdza, który mówi rodzinie, że Bóg miał inny plan. Jasną trumną, z ciężkim wiekiem, w którym leży ciało kilkuletniego dzieciaka. Jestem czarną grudą ziemi, zasypującą cmentarny dół. Jestem cmentarzem, gdzie słychać rozdzierający serce spazmatyczny płacz. I zniczem zapalnym na święto zmarłych. Jestem rodzicem, któremu zabrano to co dla niego najważniejsze. I pustką, której nie jest w stanie zastąpić nic. I wspomnieniem uśmiechającym się ze zdjęcia, przewiązanego czarną wstążką. Sumą ciężkich oddechów, które kończy cienka, biała linia na ekranie monitora. Jestem klepsydrą z informacją – Łukasz Zadylak, żył 26 lat. Jestem zgarbioną w pół postacią, która jeszcze niedawno była rodzicem.
Cześć. Nazywam się mukowiscydoza i jestem koszmarem, którego nie życzyłbyś nikomu. Staję w progu pokoju i mówię – Teraz Ty.
Anika Zadylak