Na ławce pełnej cudów
– Do Rabki zawsze chętnie się wracało. I nadal się wraca pomimo wielu zmian i wielu strat.
A ludzie…
Te same cierpienia, zmartwienia, ale pomimo trudnych sytuacji i beznadziejnych przypadków, wiele też radości, uśmiechu, wygłupów i nowych znajomości.
Jak na każdym etapie naszego życia, coś się zaczynało, coś kończyło.
Ciężko wspomnieć jedną osobę, konkretną sytuację, bo było tego naprawdę dużo. Od zwykłego siedzenia “na kupie” w sali i grania w karty po wyjścia na “miasto”, czy nawet na podbój słowackich marketów. Tak, chcieliśmy po prostu żyć jak inni. Zdrowi.
Wiele osób z nami już nie ma, inni są po przeszczepie, jeszcze inni nie utrzymują kontaktu.
Były łzy radości i łzy smutku.
Ale było wesoło, jest co wspominać. Marcin jest już dziś dorosłym pacjentem legendarnej Rabczańskiej “trójki”. Oddziału, gdzie wszyscy byli jak jedna, wielka rodzina. Gdzie doktor urzędował w podziemiach szpitala, w skromnym gabinecie, na którego ścianach wisiały obrazki, laurki od dzieciaków. Gdzie kochane pielęgniarki, były dla tych pacjentów drugimi mamami, często trzymającymi ich za rękę, gdy przyszedł czas pożegnania. Sale przepełniał strach, walka
o każdy oddech i odbijający się echem śmiech ekipy, która wiedziała, że mogą na siebie liczyć. Bo mieli siebie, a kto inny zrozumiałby ich lepiej. Gdzie ukochana siostra Wiera, zawsze wiedziała co powiedzieć, gdy nadchodził kryzys a siostra Janinka potrafiła postawić do pionu i przytulić do serca. A zwariowana i kochana siostra Marta, wołała młodzież na kroplówki tak głośno, że chciało się żyć.
Żyć mimo wyroku zwanego mukowiscydoza.
Trzy tygodnie temu czekając przed Instytutem Gruźlicy i chorób płuc w Rabce Zdroju, mimowolnie popatrzyłam na stary, obdrapany budynek, w którym poznałam miłość swojego życia. I jakby nagle czas na chwilę się cofnął i zatrzymał w miejscu. Wydaję mi się, że widzę Olę. Wraz z Nią blondwłosą, ciągle uśmiechniętą Ewelinę. I Izę, która ogląda zdjęcia zrobione przez Asię. Za chwilę podjeżdża znajome auto, z którego wysiada męska część ekipy. Radziu, Kamil, Łukasz i mały Oscar. Z daleka macha do mnie jeszcze czteroletnia Ewcia. Czuję, jak ktoś dotyka mnie za ramię, to Paulina, podaję mi rękę i mówi – Chodź Angel, usiądźmy na naszej ulubionej ławeczce i powspominajmy.
– Miałem 6 lat jak pierwszy raz pojechałem tam na leczenie. Wiedziałem, że jestem tam na coś chory, bo muszę robić inhalację i drenaże. Brać regularnie leki, bardzo na siebie uważać no i co jakiś czas przyjeżdżać tu. Na kroplówki. No i żeby spotkać się z przyjaciółmi. Bo my się tam wszyscy przyjaźniliśmy. Wszyscy byliśmy naznaczeni CF (Cystic Fibrosis – przyp. autora) wszyscy baliśmy się tak samo. Chociaż wtedy jeszcze nie miałem aż takiej świadomości, czułem się w porównaniu do teraz całkiem dobrze, nie sądziłem, że z upływem lat będzie coraz ciężej a nas, będzie coraz mniej.
Patryk ma dziś 24 lata, czeka na przeszczep płuc i bardzo dobrze pamięta miejsce, do którego często przyjeżdżał. I ludzi, którzy byli mu najbliżsi.
– Teraz oczywiście na szczęście, mamy nową, piękną, dobrze wyposażoną klinikę. Pewnie nawet dzięki temu właśnie, jeszcze dziś rozmawiamy. Bo nie wiem czy bym przeżył wtedy w lipcu, gdyby mnie tu nie zdążyli przywieźć. Dobrze wiesz, jak było, umierałem. Byłem w stanie śpiączki farmakologicznej, opuchnięty od sterydów, z oddychającą za mnie maszyną, podtrzymującą mnie przy życiu. I wróciłem. Bo mamy miejsce, gdzie możemy czuć się bezpieczni.
Tam też się czuliśmy, choć tynk sypał się ze ścian a z nieszczelnych starych okien, gwizdał wiatr. Nie było wypasionych łóżek, nie było porządnej świetlicy czy stołówki. Nasze kochane siostry musiały się naprawdę nagimnastykować, żeby wszystko było zrobione jak należy, warunki do pracy miały spartańskie. Ale zawsze były na posterunku. Z sercem na dłoni przede wszystkim. Z gotową w dłoniach chusteczką na otarcie łez. Z cierpliwością, jaką nie rzadko po nocach wysłuchiwały o strachu, który dławił i z którym nie wiadomo było co zrobić. Nikt nas wtedy nie izolował, nie zabraniał kontaktu. I pewnie wielu z nas paradoksalnie dzięki temu przetrwało do dziś. Mimo ogromnego zagrożenia krzyżowania bakterii. Bo tam byliśmy razem. Teraz, każdy dusi się ze swoją rozpaczą sam, w czterech ścianach izolatki.
Przeglądam zdjęcia. Mamy ich sporo. Na każdym roześmiane twarze, pragnące żyć oczy. Nieustający kaszel wydziera się nawet z tych fotografii. Widzę Mariusza. Miał być ślub, ale garnitur ubrał w inną, tę ostatnią podróż. Niedaleko siedzą Ola, Ewelina i Iza. Ich historie, znikają jedna po drugiej zostawiając po sobie mądre, piękne słowa, wypowiadane w szpitalnej sali, letnim, dusznym wieczorem. Te o lęku i te o nadziei. Te o planach na niepewną przyszłość. Te o oddziałowych miłościach, które często były tymi najpiękniejszymi, jedynymi. I ostatnimi. Patrzę na roześmianego Kamila – Masz fajną mamę młody, szanuj ją – powtarzał często mojemu synowi. Pewnie dlatego, że sam jej nie miał. Za to miał mukowiscydozę i nigdy nie widziałam go smutnego. Dusza towarzystwa. Jajcarz jakich mało. Ciągle kłócili się z Radkiem na tematy rolnicze. Bo nasz Radziu kochał ziemię. Mimo tego, że mało miał siły do jej uprawiania.
– Chowaliśmy się w koszach na brudy albo jeździliśmy na stoiskach od kroplówek. Krzyczały za nami pielęgniarki i udając, że są złe skrywały uśmiechy. I panie sprzątaczki, które groziły miotłą. A potem przytulały nas jak swoje dzieci, gdy wracaliśmy. Witały nas jak w domu. I tak samo cierpiały, gdy któreś łóżko zostawało puste. Bo tam na “trójce” nie dało rady się nie zżyć. Jak była pogoda, urządzaliśmy bliskie wycieczki. I posiadówki z grillem przed pawilonem. Śpiewy, gwar i zaglądający na chwilę doktor, opowiadający śmieszne historie. I chwilę zadumy, gdy orientowaliśmy się, że któregoś z ekipy już nie ma. Już nie przyjdzie. Nie usiądzie z nami.
Pierwszego kolegę straciłem, gdy miałem 9 lat. Wtedy nie rozumiałem a przede wszystkim się wystraszyłem. Choć nawet ten strach był dla mnie dziwny, bo pomyślałem, że jak to? To na to się umiera? Oskar był starszy dwa lata i wiele mnie wtedy nauczył. Był dla mnie takim wzorem, bo on już tam wszystko znał, gdy ja tam wylądowałem pierwszy raz. Wygłupialiśmy się, robiliśmy kawały, no wiesz, byliśmy dziećmi. Ja chyba przestałem nim być, dzieckiem, gdy zadzwoniła mama Oskiego i powiedziała, że on już zasnął, że już nie cierpi.
Często myślę o tym jak by dziś wyglądał i kim by był. Czy dalej bylibyśmy najlepszymi ziomkami z naszej kochanej “trójki”.
Siadaliśmy na ławkach obok instytutu i opowiadaliśmy sobie o tym, co chcielibyśmy robić jak już dorośniemy. Wiesz snuliśmy marzenia podszyte wiarą, że nam się uda. A potem na tych ławeczkach było nas coraz mniej. Kamil, Ola, Ewelina, Iza, Krzysiek, Radziu…
Usiadłem tam ostatnio, jak czekałem na Ciebie. Na jednej z tych ławek i zorientowałem się, że jestem sam. Bo cała nasza ekipa, uśmiecha się czasem do mnie już tylko z coraz starszych fotografii. Z obrazów, na których zatrzymał się czas.
Widzę ich za każdym razem, gdy odbieram syna z instytutu. Huśtawkę, na której Aśka zrobiła mi jedno z najładniejszych zdjęć, jakie mam w schowku na wspomnienia. I Dominika, chłopca o najbardziej niezwykłych oczach w jakie mogłam czasem zaglądać. I moją Olę, która tak bardzo chciała być na naszym ślubie. I odeszła, gdy trwała ceremonia. Słyszę gwar. Znowu jest lato 2009 roku. I nikt z nich nie myśli o tym, że za kilka lat zostanie już tylko wspomnieniem.
Pamięci Rabczańskiej Trójki.
Bo to miejsce tworzyli ludzie.
Bohaterzy, o których będziemy pamiętać zawsze.
Wystarczy spojrzeć na obdrapaną, starą ławkę obok pawilonu numer 3.
Anika Zadylak Werner