List wysłany z daleka

0

Kochana mamo.

Dziękuję Ci za twoje ciepło, za mądrość, odwagę i siłę, dzięki której, mogłem żyć całe dwadzieścia lat. To przecież ty pierwsza usłyszałaś od lekarzy, że jestem naznaczony śmiercią, od dnia swoich narodzin. To ty, tuląc mnie do pękającego serca, śpiewałaś cichutko kołysankę, żebym mógł zasnąć choć na chwilę. To ty, gdy spałem podłączony do kroplówek, z maseczką z tlenem, z kabelkami podłączonymi do wychudzonego ciałka, siedziałaś pod ścianą mojego pokoju. Krzyczałaś do Boga, błagałaś o litość, o ulgę w cierpieniu. O cud i wiarę, że znajdzie się lek, który zabierze moją chorobę. A nie zabierze ci mnie.
Chciałbym Ci dziś powiedzieć, że jestem ci wdzięczny, za każdy nasz dzień, za każdy spacer i wspólny posiłek, choć wiem ile trudu musiałaś włożyć w to, żebym miał co jeść. Bo pracowałaś na dwa etaty i zamiast spać w nocy, pisałaś prośby do obcych ludzi, wstydziłaś się i przełykałaś łzy.
I za twą ciepłą dłoń ci dziękuję najbardziej. I łagodne oczy. I słowa, wypowiedziane szeptem. Te, w których zapewniałaś mnie, że kiedyś się jeszcze spotkamy i ugotujesz mi, ulubiony rosół. I znowu pójdziemy przed siebie, tylko już w innym świecie.

Kochany tato. 

Dziękuję, że byłeś, gdy inni się śmiali, że nie mogę biegać za piłką i strzelać bramek. Za to, jak wynosiłeś mnie na rękach po schodach i uspokajałeś, że jestem leciutki jak piórko i kiedyś przecież ci się odwdzięczę. Że mnie broniłeś, grałeś ze mną w szachy i pozwalałeś mi wygrywać. Myślisz, że nie wiedziałem? Dziękuję Ci za nasze nocne rozmowy, gdy zmęczony chorobą, prosiłem o śmierć, a ty, obejmując mnie, powtarzałeś, że jeszcze nie czas, jeszcze nie pora. I opowiadałeś historie o dzielnym rycerzu, który zamiast zbroi miał tylko jedno płuco a mimo to, wygrywał kolejne bitwy. Dziś wiem, że o mnie mówiłeś. I za twoją dumę ci dziękuję, gdy patrzyłeś jak z trudem stawiam kolejny krok, jak podnoszę się z łóżka i usiłuje sam ubrać.
I za to, że chowałeś się w aucie na parkingu. Żebym nie słyszał, jak płaczesz. Jak wyjesz i zagryzasz wargi aż do krwi i pytasz los, dlaczego jest tak okrutny, dlaczego my, dlaczego ja. Twój syn.

Kochani przyjaciele. 

Przecież ja wiem, że marny ze mnie był kompan do zabaw, wagarów, imprez, po których trzeba mnie było odwozić do domu. A na nich pilnować, żeby podłączyć mi tlen, gdy zapomniałem na chwilę, że nie mogę tańczyć do utraty tchu. I za te “przystanki” co chwilę wam chcę podziękować, bo gdy gdzieś szliśmy razem, to musieliście odpoczywać razem ze mną. I za te żarty, za tę otuchę, gdy czułem się zażenowany, gdy znowu przeze mnie trzeba było odwołać kino. I za wspólne wieczory, szczególnie ten wtedy w górach, w noc spadających gwiazd, gdy oddaliście mi swoje marzenia. Za Wasze oddanie i ostatnie słowa, w których zapewniliście, że nie odszedłem, bo w Was będę żył zawsze.

Kochany doktorze. 

Tak mi cholernie przykro było nie raz, gdy widziałem jak dwoiłeś się i troiłeś, gdy musiałeś przekazać mi najgorsze wieści. Że to już niedługo ale że walczyć będziesz o mnie do końca. I walczyłeś. Ty tego nie wiesz ale ja to widziałem, jak rzucałeś słuchawką telefonu, przeklinałeś zły system i chowałeś głowę w ramionach, bo choć byłem ci obcy, to jednak bliski. Za to, że człowiekiem byłeś doktorze ci dziękuję i za morfinę, która zabierała ból i dawała chwilową ulgę. I za twoje nie śmieszne dowcipy o pielęgniarkach, które zabroniłeś mi powtarzać, żeby się nie obraziły. Przepraszam, to przeze mnie były potem na Ciebie złe. I za ostatnie słowa też Ci dziękuję. Miałeś rację, teraz jest lżej, teraz już nic nie dręczy.

Kochana dziewczyno. 

A tobie za miłość dziękuję. Za to, że mogłem poczuć zapach twej skóry i za cierpliwość, gdy na randce narobiłem ci wstydu, plując krwią w kawiarni za rogiem. I za to, co wtedy powiedziałaś do przerażonej kelnerki, że to tylko zdjęcia do nowej Sagi Zmierzchu. Za głaskanie mojego wątłego ciała i brak obrzydzenia do dziury w brzuchu, z której sączyła się ropa po kolejnej infekcji.
I przepraszam cię moja maleńka, że Cię zostawiłem i stałaś w deszczu nad moim grobem, usiłując zrozumieć, że nasze dłonie już się nie splotą. I że nie powiem ci już dobranoc. Tylko żegnaj i do zobaczenia.

Dziś już rozumiem, po co to wszystko.
Wiem już, że życie kiedyś się kończy i nie tylko moje. Że moja droga, nie usłana różami ale za to nie samotna, bo z wami. Dziś już nie czuję żalu, a wdzięczność, że byłem, że widziałem i czułem. Że mogłem, że trwałem i czasem wygrywałem.

Dziś już daleko, choć ciągle przy Was.

I siedzę czasem z Tobą mamo, na ławeczce koło cmentarza. Głaszczę twe zmarznięte policzki, dotykam lekko twych siwych od zmartwienia włosów.
A z Tobą tato, jadę samochodem. I cicho ci powtarzam, że też jesteś rycerzem, choć nie masz zbroi. I stoję obok, gdy zatrzymujesz się pod lasem, ocierasz łzy, przyglądając się naszemu zdjęciu. Temu, które zrobiłem nam wtedy w parku.
I z wami przyjaciele też jestem, szczególnie gdy na szlaku śmiejecie się z tego, jak  wpadłem w kałuże i zgubiłem buty. Wtedy, gdy szliśmy tą ścieżką razem.
A tobie kochanie, codziennie wieczorem życzę tylko dobrych snów i trzymam za rękę, gdy boisz się zasnąć i pytasz, gdzie jestem.
Doktorze, czasem ci się przyglądam i nie uwierzysz, że dziś się śmieje ze znanych na pamięć, nie śmiesznych kawałów.

Życie to moment. Przelotna chwila, słońce i burza, gwieździsta noc i mgła o poranku. Życie to oddech, nawet ten trudny, to szum krwi i rytm bijącego serca.
Życie to droga, piękna choć trudna.
Ja swoją przeszedłem. Z wami a wy ze mną.
Dziś jak powiedział ktoś kiedyś, dzieli nas już tylko czas.
Bo ja już dotarłem, tam gdzie nie ma lęku i bólu.
Wy, wciąż jeszcze idziecie.
I idźcie powoli.  Kochajcie, śmiejcie się, wierzcie i wątpcie.
Ja czekam.
Już przecież nigdzie się nie spieszę.

Wasz syn. Przyjaciel. Pacjent. I chłopak. 

 

 

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.