Na początku opowiem Wam pewną historię. Prawdziwą. Zdarzyła się ona ponad rok temu a ja miałam to ogromne szczęście stać się jej maleńką cząstką. Mimo że niektóre elementy tej opowieści wydają się być nierzeczywiste, bo przecież jak można nadal wierzyć w dobro, kiedy wokół tyle złego, to zdarzyła się ona naprawdę. Przeczytajcie. Może po zapoznaniu się z nią, tak jak ja, zaczniecie patrzeć na ten świat inaczej niż do tej pory? Nie tylko przez pryzmat choroby. Ale o tym pod koniec. Najpierw opowieść.
Pani Maria mieszka sama. W małej, drewnianej chatce. W jakiejś ,,dziurze” pod Rzeszowem, jak sama mówi. Dojazd do niej bardzo utrudniony. Zimą pewnie całkiem niemożliwy. Bo jej domek znajduje się gdzieś na uboczu. Daleko od innych. Niepotrzebny. Odrzucony. Sypiący się. Zapomniany. Zupełnie jak pani Maria. Niepotrzebna rodzinie. Odrzucona przez najbliższych. Zapomniana przez świat.
Ale Ona nie zapomina. Mimo swoich dziewięćdziesięciu lat pamięta wszystko doskonale. Każdą dziurę po niemieckiej bombie. Każdą nieprzespaną ze strachu noc. Każde strzały w okolicy. Każdą twarz wywiezioną do obozu. Każdą pomarańczę zdobytą wtedy przez ojca. Każdy szept mamy, że przeżyją.
Panią Marię odwiedzam w pewien grudniowy wieczór, jako wolontariuszka Szlachetnej Paczki. Mam przeprowadzić z nią ankietę na temat jej najważniejszych potrzeb i wypytać o sytuację materialną.
Podjeżdżam pod skromną chatkę i już w tym momencie czuję wstyd. Wstyd za siebie samą. Wstyd nie do opisania. Wstyd za świat, w którym przyszło jej żyć. I wstyd za to, że te nasze światy są tak cholernie różne.
W jej oknach ciemno. Przyjemnego dymu z komina nie widzę. A przecież powinien być i przynosić odrobinę ciepła. Przed domkiem studnia. I to chyba jedyna ,,ozdoba” znajdująca się na podwórku. Oprócz niej jest jeszcze kawałek sypiącego się płotu. Wydaje mi się, że wystarczy lekkie dotknięcie którejś jego części, a płot się po prostu zawali. Przy pierwszej lepszej wichurze już go nie będzie. Oby domek wytrzymał. Proszę w duchu. Tylko nie wiem kogo. Czy Ten na górze w ogóle tutaj zagląda?
Pukam cichutko. Boję się, że zmącę tą krzyczącą wokół ciszę. Taką przerażającą i cudowną zarazem. Porównywalną do tej w Kościele. Gdy po skończonej mszy zostajesz zupełnie sam. Albo gdy przychodzisz tam w środku dnia pomodlić się o dobry wynik z egzaminu, o bezpieczną podróż, o zdanie testu, o pozbycie się łatki nieudacznika. A tak naprawdę po to, aby pozbyć się wyrzutów sumienia.
Pukam i słyszę powolne kroki. Nie. Nie kroki. Szuranie. Takie zmęczone i ociężałe. Słyszę w tym szuraniu rezygnację i brak nadziei. Nadziei na lepsze jutro. Drzwi otwiera mi bardzo stara kobieta. Pomarszczona i siwa. Z laseczką. Z oczyma tak głębokimi, że przez moment trudno mi się z nich wydostać. Bo czuję, że kryją w sobie tak wiele nieopowiedzianych nigdy historii. I tak wiele niewypowiedzianych nigdy słów. I tak wiele widzianych kiedyś obrazów. I błysk. Tak, jestem pewna. Przez ułamek sekundy widziałam w nich błysk.
Krótkie powitanie. Podanie ręki. Przedstawienie się. To momenty z pozoru najzwyklejsze. Ale ja już wiem, że te sekundy są najważniejsze. Bo tak bardzo chcę, żeby mi zaufała. Już od samego początku. Nie wiem tylko, co powinnam zrobić, żeby tak się stało. Więc ją przytulam. Tak po prostu. Od serca. Nieprzemyślanie. Odruchowo. Prawdziwie. I znowu widzę błysk. Może jest jeszcze w tych oczach miejsce na nadzieję?
W środku maleńki przedsionek. Dalej pomieszczenie służące właściwie za wszystko. Jest piec kaflowy i szczapy drewna. Jest wiadro z wodą i wielka miska. Jest stół i trzy krzesła. Jest rozkładana wersalka i drewniana komoda. Jest obraz Matki Boskiej na ścianie i naga żarówka pod sufitem. A we mnie znowu ten palący wstyd. Za siebie. I swoje głupie zachcianki.
Siadamy przy stole. Ona po chwili wstaje i przesiada się na wersalkę. Mówi, że ma tam wygrzane miejsce. Ja wyciągam teczkę z dokumentami i długopis. Zaczynam formułkę, którą zazwyczaj mówimy przed każdym takim wywiadem. Ale nie kończę. Zmieniam scenariusz. Ten pierwszy i jedyny raz. Nie klepię nauczonych na pamięć zdań. Mówię od siebie. Tłumaczę po co tu jestem i co zamierzam. Ona kiwa głową i mówi, że rok temu też była w programie Szlachetnej Paczki. Ale nie znalazł się darczyńca. Nie dostała paczki. W duchu przysięgam sobie, że zrobię wszystko by otrzymała.
Przerzucam bez sensu te kartki, które mam przed sobą. Staram się zyskać na czasie. Chcę ułożyć sobie w głowie, jak mam dalej poprowadzić tę rozmowę. Udaję, że coś w nich szukam. Coś zapisuję. Kreślę. Przerzucam dalej. W głowie milion scenariuszy. Wybieram ten najprostszy. Niech rozmowa biegnie swoim torem. Pytania obowiązkowe zostawiam na koniec. Bo w tym wszystkim wcale nie liczy się jej wiek, adres zamieszkania czy wysokość renty. Liczy się to, jakim jest człowiekiem. No właśnie. Jakim?
Dowiaduję się, że pani Maria miała córkę. Gdy utopiła się w stawie była dziewięcioletnią, radosną dziewczynką. Wypadek zdarzył się kilka miesięcy po jej Pierwszej Komunii. Moje spojrzenie mimowolnie pada na ramkę z jej zdjęciem na kredensie. Pani Maria wstaje i podaje mi fotografię. Uśmiecha się do mnie dziewczynka w białej sukience i wiankiem z mleczy na głowie. I to samo głębokie spojrzenie. I ten błysk. Przyglądam się jeszcze przez chwilę. Oddaję. Nie wiem, co powiedzieć. Przykro mi? Boże, jakie to bez sensu.
Kobieta opowiada dalej. Rok po tej tragedii zmarł jej mąż. Pierwszy i ostatni. Stracił przytomność wracając z pracy. Już się nie obudził. Nie wiadomo dlaczego. Pani Maria została sama. Bez pieniędzy. Bez pracy. Z odrobiną nadziei. I ziarenkiem optymizmu. Chwytała się różnych zajęć. Głównie jednak żyła z marnego zasiłku.
W jej głosie słychać żal. Żal, że tak to się wszystko potoczyło. Nie, nie narzeka. Wraca wspomnieniami do swojego dzieciństwa. Do wojny. Wstaje, rozsuwa firankę i palcem pokazuje miejsce, gdzie kilkadziesiąt lat temu wybuchła bomba. Teraz rośnie tam drzewo. Potężny orzech. Zasuwa firankę i wraca na miejsce.
Nie potrafię nie płakać. Łzy lecą mi po policzku a ja ich nie kryję. Z jednej strony chcę wypaść profesjonalnie a z drugiej wiem, że jestem tylko człowiekiem. Ona nie płacze. Mam wrażenie, że wypłakała już wszystko.
Opowiada za to o książkach. Kocha czytać. Głównie romanse. Książki leżą wszędzie. Na stole, obok łóżka, na parapecie. Wypożycza je córka sąsiadki. Młoda dziewczyna. To ona też, robi zakupy i czasem pomaga w domu. Właściwie oprócz niej i proboszcza rzadko kto ją odwiedza. Pani Maria mówi, że lubi jej obecność. Czasem rozmawiają. Czasem się śmieją. Czasem tylko milczą.
Kiwam głową i mówię, że rozumiem. A tak naprawdę nie rozumiem kompletnie nic. Nie mogę rozumieć. No bo jak?
Muszę w końcu wypełnić dokumenty. Mówi, że powie wszystko. Nie ma co ukrywać. A mi wydaje się, że to co robię, to jest wchodzenie z butami w jej życie. Bo pytania dotyczą dochodów, długów, opłat. Ale muszę. Muszę, żeby jej pomóc. Ona nic nie ukrywa. Wstaje nawet i pokazuje wypisane przez lekarza recepty. Nie wykupiła jeszcze leków. Bo za co? Przecież kosztują. Drogie są. Z kredensu wyciąga także rachunki. Właściwie tylko za prąd. Wody, gazu i ogrzewania nie ma. Ale i za sam prąd trudno zapłacić. Z czego? Z trzystu złotych zasiłku? Zapisuję to wszystko w ankiecie i próbuję się nie rozkleić.
Osoby biorące udział w projekcie mają również możliwość wybrania sobie jakiegokolwiek upominku. Takiego tylko dla siebie. Personalnego. Drobnego. Ona nie chce nic. Wstyd pali coraz bardziej, bo pani Maria mówi, że jej największym pragnieniem jest dożyć w spokoju swoich dni. Nie chce nic więcej. Wystarczy, że nie będzie gorzej.
Ale dopytuję. Drąże. Myślę sobie, że przecież nie zostawię ją bez gwiazdkowego upominku. Ona nie chce nic. Nie chce nic.
Nie odpuszczam. Teraz to moja misja. Największa na świecie. Wydobyć z niej marzenie. Uruchamiam więc myślenie. Wyłączyło mi się całkowicie, kiedy słuchałam jej opowieści. Teraz w duchu błagam, by wróciło.
Mam! Jest! Przecież ona jest kobietą. Co z tego, że ma dziewięćdziesiąt lat? Co z tego, że nie wychodzi z domu? Jest kobietą! Przecież niemal każda kobieta marzy o ładnej biżuterii. Choćby tylko dla siebie. Dla przyjemności. Tak po prostu. Strzelam więc, że może chciałaby kolczyki? Strzelam i trafiam w punkt. Pani Maria uśmiecha się nieśmiało. Po raz trzeci dostrzegam maleńki błysk w oczach. Kiwa głową. Mówi, że marzy o złotych. Zapisuję to w ankiecie. Na czerwono. I stawiam dziesięć wykrzykników.
Pani Maria jest taką kochaną kobietą. Z potrzeb codziennych wymienia jedynie makaron i cukier. Ale widzę, że chce powiedzieć coś jeszcze. Drążę znowu. W końcu mówi, że chciałaby uszczelnić okno. Zbliża się przecież zima. A jej stare, drewniane nie nadaje się już do niczego. Wystarczy jej odrobina materiału i zrobi to sama. Nie zapisuję tego w dokumentach. W zamian piszę: nowe, plastikowe okno. I znowu dziesięć wykrzykników.
Przychodzi czas pożegnania. Odprowadza mnie do drzwi. Mówię jej, że za jakiś czas ktoś się do niej odezwie z informacją, czy została zakwalifikowana do pojektu, czy nie. Jeśli tak, to kilka dni przed świętami przywieziemy jej paczkę od darczyńców. Nie wierzy. Ale dziękuje i podaje pomarszczoną i trzęsącą się dłoń. Przytulam ją znowu. Nie da się inaczej. Ona odwzajemnia uścisk. Szepcze mi do ucha, że życzy mi wszystkiego, co najpiękniejsze. I że bardzo jej pomogłam. Nie wie tylko, jak bardzo pomogła Ona mi. Otwiera drzwi. Zostawiam ją z jej wypowiadanymi dzień w dzień modlitwami. Z marzeniami, które kiełkują w niej od zawsze. Z wiarą, że dobro istnieje. Z rozbudzoną przeze mnie iskierką nadziei, że tym razem otrzyma paczkę. Z obrazem Matki Boskiej na ścianie i nagą żarówką pod sufitem.
Wychodzę i myślę, że właśnie oto odbyłam najważniejszą lekcję w swoim życiu. Lekcję pokory.
Kilkanaście dni później do naszego magazynu przyjeżdża darczyńca, który postanowił zorganizować paczkę dla Pani Marii. Płaczę przez cały dzień. Bo dostrzegam magię na własne oczy. Cuda dzieją się tuż obok mnie. Dobro istnieje. Odbieramy paczki i już wiem, że oprócz tego o co prosiła, dostanie jeszcze dużo więcej. Nie mylę się. Bo widzę wielkie pudełko książek. Kilka pudełek żywności i słodyczy. Wielkie opakowanie środków chemicznych. Kołdrę. Nowe buty. Biżuterię. Nowe okno i zapas drzewa do pieca. A prosiła o makaron i cukier.
Życzę jej wszystkiego co najpiękniejsze. Cholera, życzę jej wszystkiego, co na tym świecie ma jakiekolwiek znaczenie.
Od dzieciństwa wierzyłam, że mi należy się więcej. Więcej prezentów na święta, lepsze oceny w szkole, więcej swobody w domowych obowiązkach, których właściwie nie miałam, więcej czasu rodziców, więcej przyjemności i drobnych upominków. Potem wyższa renta, droższy laptop, najlepsze liceum w mieście, więcej dozwolonych nieobecności na lekcjach. Więcej, więcej, więcej. Bo przecież jestem chora. A to oznaczało, że brak zdrowia mogłam rekompensować sobie na wszystkie możliwe sposoby. Nie mówię, że zawsze tak było i że zawsze to robiłam. Mówię, że bardzo w to wierzyłam.
Wraz z wiekiem widziałam i zdawałam sobie sprawę z tego, że rodzice nieco inaczej traktowali mnie, a inaczej moje zdrowe rodzeństwo. Nie było to oczywiście nic wielkiego. Nie rzucało się w oczy. Nie było krzywdzące dla moich sióstr. Wydaje mi się zresztą, że dla wszystkich z nas było to zupełnie naturalne, bo było tak od zawsze. To były drobnostki. Ale były. I absolutnie nie wynikały z tego, że ja jestem lepsza. To wynikało z tego, że jestem chora. I choć rodzice nigdy na głos nie mówili, dlaczego to akurat siostry miały posprzątać w pokoju a nie ja, to jednak każdy z nas doskonale wiedział dlaczego. Przyzwyczailiśmy się do tego. I to było normalne.
Dużo zmieniło się, gdy mój stan zdrowia drastycznie się pogorszył i gdy zostałam wpisana na aktywną listę oczekujących na przeszczep płuc. Wtedy co innego stało się dla mnie priorytetem. Nie zależało mi już na najnowszym laptopie. Nie była dla mnie ważna wysokość renty. Nie zależało mi już aby być we wszystkim na pierwszym miejscu. Nie chciałam być zgrabniejsza czy wyższa. Chciałam być.
Dotarło do mnie, że wcale nie jestem pępkiem świata. Że choroba nie jest jakimś wyznacznikiem tego, co mi się należy. Że to wcale nie jest tak, że jak chorujesz ,,tylko” na cukrzycę to możesz pozwolić sobie na późniejsze powroty do domu, a gdy masz ,,aż” mukowiscydozę to już w ogóle nie musisz wracać na noc. Nie, wcale tak nie jest.
Dzisiaj przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że choroba powinna otwierać nam wszystkie drzwi. Że na hasło ,,mukowiscydoza” wszystkie ścieżki, którymi zamierzamy iść, muszą być dostosowane do nas i oczyszczone ze wszystkich możliwych zagrożeń. Bardzo często na życie patrzymy przez pryzmat choroby. To sprawia, że wszędzie widzimy jedynie niebezpieczeństwa i zupełnie niepotrzebne nam już dodatkowe problemy. To też bardzo często sprawia, że nie widzimy drugiego człowieka. Bo tak bardzo skupieni jesteśmy na sobie. Na mukowiscydozie. I na wszelkich ograniczeniach, które właściwie niejednokrotnie tworzymy sobie sami. Które istnieją. Ale tylko w naszej głowie i wyobraźni.
W moim przypadku ten sposób patrzenia na świat, inaczej niż tylko przez pryzmat własnego ,,ja” zmienił się po przeszczepie. Może to właśnie transplantacja, a właściwie to wszystko co mogę robić dzięki niej sprawiło, że zaczęłam dostrzegać problemy innych. A zaangażowanie się w wolontariat było jedną z najlepszych decyzji, jakie podjęłam w życiu. Bo tamci ludzie pokazali mi, że pieniądze nie stanowią wszystkiego. Że człowiek oprócz kieszeni ma jeszcze serce. A oprócz mukowiscydozy istnieją jeszcze inne zła i jeszcze inne niesprawiedliwości.
Tylko po co na to patrzeć, skoro mamy własne problemy? Nie patrzcie. Tylko jeśli nie widzicie to nie domagajcie się jeszcze więcej. Bo jeśli sami nie dajecie, to jak możecie oczekiwać od kogoś?
Przez mukowiscydozę umierałam wiele razy. Bo każde odejście kogoś mi bliskiego to było powolne umieranie mnie. Każde spojrzenie na góry, na które nie mogłam wejść z braku oddechu, to było powolne umieranie. Każda nieprzespana ze strachu noc, to było częściowe umieranie. Każdy telefon, którym nie był tym z Zabrza, to było powolne umieranie. Każda niewysłuchana modlitwa była umieraniem.
Teraz już wiem, że dla tych biednych ludzi, każda niewyciągnięta z pomocą dłoń jest powolnym umieraniem. Bo Oni sami nie dadzą sobie rady.
Mukowiscydoza nauczyła mnie zauważać innych. I tego, że aby poznać czym tak naprawdę jest życie, trzeba umrzeć wiele razy.
I najważniejsze. Niech nie wiemy zła. Niech możemy dobro.
* “Niech nie wiemy zła. Niech możemy dobro” – cytat, Cyprian Kamil Norwid.