Budzi mnie dźwięk respiratora. Pojawia się, gdy “nie wyczuwa” pacjenta. Zrywam się z łóżka. Jest kilka minut po czwartej rano. Prawie przewracam w przedpokoju. Wpadam do jego pokoju. Widzę siną twarz i nienaturalnie wybałuszone oczy. Staram się jedną ręką reanimować, a drugą wzywam pogotowie. Odpowiadam na tak głupie pytania pani z dyspozytorni, że nie uwierzyłbyś gdybym ci powiedziała jakie. Błagam krzycząc, żeby w końcu wysłali kogoś pod wskazany adres. Rzucam telefonem w kont i staram się przywrócić jego oddech. Wycieram dłonią cieknący jak po wyjściu z prysznica pot. Staram się nie zwariować w międzyczasie. Odganiać z głowy myśli, wspomnienia, gdy 11 lat temu, tak zaczął umierać mój mąż. Sina twarz, nienaturalnie wytrzeszczone oczy.
Dociera karetka. Strzelam słowami jak karabin, broniący przed wrogiem. Że mukowiscydoza, że wskazanie do przeszczepu płuc, że stan jest zły od trzech dni, że tragiczna saturacja, że proszę, bo jestem matką, która z całych sił nie chce pochować swojego syna. Bo przecież ma dopiero 24 lata. Siadam pod ścianą i widzę, jak lekarz pompuje kolejny zastrzyk, kolejną kroplówkę. Słyszę, jak dzwoni na OIOM i mówi – Zatrzymanie akcji serca. Wrócił. Szykujcie łóżko. Ale nie wiem, czy dowieziemy go na oddział.
Jadę za karetką. Modlę się do Boga, z którym nie rozmawiam od lat. Bo mnie zawiódł, oszukał, zostawił samą. Zabrał męża, usiłuje zabrać syna. Pytam Go, dlaczego i proszę z całych sił, żeby wziął mnie a jego oszczędził. Bo ja już przeżyłam, już zobaczyłam, już zdążyłam poczuć. A on nawet nie miał szans. Przykuty jak nie do szpitalnego to do domowego łóżka. Uwięziony w czterech ścianach, spętany w kable od koncentratora tlenu. Przytulający mnie co wieczór, jakby się bał, że rano już nie zdąży. Wybiegam do kliniki, patrzę w szklane oczy lekarza, który półsłówkami usiłuje mi przekazać, że jest źle. Że jutra może nie być. Osuwam się po ścianie, nie krzyczę, bo coś blokuje mi gardło. Jakby niewidzialna pętla zaciskała się wokół mojej szyi. Myślę – Boże, Ty w ogóle istniejesz? A jeśli tak, to ci z Ciebie za Bóg, skoro robisz ludziom takie rzeczy. Odbieram telefon od mojego ojca. Słucham, bo mówić nie mogę. Że muszę być silna, że muszę wytrzymać, że muszę być twarda. Że nie mogę zawieść, bo jestem matką. Bo jestem jedyną osobą, która będzie musiała go przeprowadzić na drugą stronę, jeśli przyjdzie ten moment. Zbieram się z podłogi. Jak rozsypane atomy. Te złożone z największego bólu, żalu, ze strachu który prowadzi do obłędu. Ściskam jego dłoń i powtarzam jak mantrę – Jestem tu synku. I jeśli już nie masz sił, to zaśnij. Jestem tuż obok i się nie gniewam. Rozumiem. I jakoś sobie z tym poradzę.
Wracam do domu. I dostaje zawału, zapaści na każdy dźwięk telefonu. Bo tak bardzo się boję, że dzwonią mi powiedzieć, że nie zdążyłam. A tego bym nie przeżyła. Załatwiam sprawy, szukam opieki dla psa, dla mieszkania. I choć bardzo nie chce, sprawdzam, jak wyglądają sprawy pogrzebowe. Choć przecież wiem, już raz wybierałam trumnę dla męża. Pisałam tekst pożegnalny, drukowałam klepsydry. I starałam się z całych sił nie oszaleć. Wracam na OIOM, widzę jego opuchnięte ciało. Widzę, jak maszyny wtłaczają w niego powietrze. Jak dziesiątki rurek i kroplówek, podtrzymują jego życie. Patrzę na worek, zaczynam rozumieć, że nerki przestają pracować. Przed oczami jak kadry z filmu, przesuwają mi się obrazy. Widzę dzień, w którym przyszedł na świat. Słyszę głos pielęgniarki – Ma pani pięknego syna. Potem przez te wszystkie lata nie umiem nazwać go inaczej. Mój piękny syn. Mądry, waleczny, odważny do granic możliwości. I zmęczony. Ostatnie dwa lata, wytargany przez chorobę tak bardzo, że często trzeba go prowadzić go toalety, pomagać mu się umyć. Jeszcze trochę – myślę – Jeszcze trochę synku. Nie możemy się poddać tuż przed cudem jakim jest przeszczep.
Wspominam Komisje Orzekającą o Niepełnosprawności. Odbierającą godność. Piszącą na orzeczeniu – Lekkie pracę na budowie. I sąd, który sam nie może zrozumieć absurdalnych słów. Miesiące walki o parę groszy, z których, gdyby nie ja i fundację, nie byłby w stanie przeżyć. Bo renty jest niewiele ponad tysiąc złotych a faktury za leki przekraczają czasem cztery tysiące. A przecież on musi też jeść, ubrać się. Musi chodzić do szkoły, bo na spełnianie marzeń, już nie starczy. Zresztą, na tak zwane zwyczajne życie też brakuje. A jeszcze na każdym kroku musisz się tłumaczyć. Z każdej złotówki, bo za plecami słyszysz, że ktoś cię widział, jak kupowałaś droższy ser i szynkę. Wiesz, ile razy nie jadłam, żeby jemu było co na talerz włożyć? Nie wiesz. Bo łatwiej ocenić niż zapytać i zrozumieć.
Wiesz, ile razy prosiłam, żeby nie odłączyli nam prądu, żeby właściciel wynajmowanego mieszkania, przesunął termin zapłaty? Ile razy prosiłam w aptece, obiecałam, że pokryjemy koszty w innym terminie? Ile razy siedziałam z garścią pełną tabletek, bo też mam jakieś granice wytrzymałości? Bo też mam prawo mieć dość? Nie wytrzymać, nie mieć siły na odpieranie ataków, nie chcieć żyć. Nie. Według ciebie ja nie mam żadnych praw. Nawet do tego, żeby powiedzieć co czuję. Bo według ciebie, jestem jak kamień. Tylko ciskany wciąż we mnie, jakbym była wszystkiemu winna i nie miała prawa się pomylić, zbłądzić, załamać.
Siedzę przy łóżku trzeci dzień. Kiwam się jak osierocone dziecko. Zastanawiam jak będzie wyglądał mój świat bez niego. Choć przecież on jest moim światem. Usiłuje odgonić złe myśli, resztami sił wierzyć, że wróci. Że jeszcze będzie normalnie, choć tak naprawdę od lat nie wiem co to znaczy. Żyje w ciągłym strachu, nawet na moment nie przestaje się bać. Nawet wtedy, gdy jest złudnie dobrze. Bo ta choroba zniszczyła mnie, moje dziecko, moją córkę, moją rodzinę. Sprawiła, że przestałam się uśmiechać, bo jak tylko to zrobię to albo przywalą mnie kolejnym problemem albo dostaje w pysk od takich jak ty. Tych co wiedzą lepiej, tych którym z łatwością przychodzi oczerniać i oceniać. Tych, którzy wolą gadać niż zwyczajnie zamknąć buzię.
Zaprosić Cię do siebie? Ile wytrzymasz? Ja muszę, słuchać, jak dusi się za ścianą, patrzeć, jak wypluwa z siebie litry śmierdzącej wydzieliny, jak staję na trzęsących się nogach, jak nie może zrobić kroku. Jak się wstydzi, że choć dorosły, to ja muszę podcierać mu tyłek. Będziesz w stanie to wytrzymać kilka minut pseudo bohaterze, z maili pisanych za moimi plecami. Gdzie donosisz, że wczoraj widziałeś mnie w restauracji, jak jadłam obiad opłacony przez przyjaciół, ludzi, którzy choć w ten sposób starają się pomóc.
Siedzę na ławce w pobliskim parku. Widzę na wyświetlaczu numer lekarza. Zostawiam wszystko i biegnę do szpitala. Wywracam po drodze krzesło, prawie przewracam idącą kobietę. Wpadam do sali i patrzę, jak otwiera oczy. Klękam, bo łamie mnie w pół. Nie mogę mówić, nie mogę oddychać. Boże dziękuję. Dziękuję, choć skrycie Cię nienawidzę. Za to, że oddałeś mi go jeszcze ten jeden raz. Że dałeś mi szansę na to, żebym mogła znowu się cieszyć. Że przeżył. I nadal bać, jak długo jeszcze.
Jestem matką dziecka, które umiera.
Nie próbuj przebić mnie w cierpieniu.
Za słaby na to jesteś.
Ja na szczęście nie.
Dlatego podnoszę głowę wysoko i patrzę Ci prosto w oczy gdy cię mijam.
Bo mam siłę, jakiej nie ma nikt inny.
I tylko tego możesz mi pozazdrościć.
Matka.
Anika Zadylak