Bezsilność

fot. Adobe
0

Pokój.

Jego po jednej stronie rozpaczy, mój po drugiej. Drzwi, które są zawsze otwarte gdy Ona wraca. Pani życia i śmierci. Mukowiscydoza. Przychodzi kiedy chce, robi co chce, zostawia żeby jeszcze pomęczyć albo zabiera, zostawiając pęknięte serce matki. I ojca, który jak jego dziecko dusi się pod ścianą. Bo nie może się podnieść. Bo nie może uwierzyć, że już dziecka nie ma.
W Jego pokoju mało miejsca, coraz mniej. Kolejny inhalator, kolejny koncentrator tlenu, kartony leków, gazików, płynów do dezynfekcji. I łóżko, to które po czasie staję się swoim więzienie. Bo nigdy nie wiesz kiedy z niego w końcu wyjdziesz. I czy w ogóle. Choć niesłusznie zostałeś skazany.

W drugim pokoju oni. Rodzice.
Siedzą wpatrzeni w jedno miejsce. Albo chaotycznie zaczynają sprzątać, szukać zaginionych dokumentów, starych zdjęć. Byleby tylko zająć głowę, byleby tylko nie myśleć, choć na chwilę nie słyszeć. Jak się dusi, jak kaszle godzinami aż trzeba przebierać pościel, jak z trudem z “wąsami” przy nosie stara się dojść do łazienki. Jak na smyczy, z której Ona spuszcza kiedy chcę. A potrafi urządzać długie, skrajnie męczące wycieczki.
Siedzą i nie patrzą na siebie, bo oboje czują to samo. Zaciskającą się na szyi pętlę, która z blasku tlenu podpowiada straszne rozwiązania. Każe wyjść i nie wrócić. Każe się poddać, zrezygnować, odpuścić.

Łazienka.

On w stanach zaostrzenia spędza tam długie godziny. Ciągle na smyczy, na raty myje głowę, z długimi przerwami resztę wycieńczonego ciała. Co jakiś czas sinieje, musi usiąść, z trudem łapie powietrze. Często rezygnuje, bo wie, że z Nią nie ma co zadzierać. Lepiej podejść z pokorą, racjonalnie. Robić wszystko co Ją choć na moment zablokuje. Garść leków, dziesiątki inhalacji, ciągłe drenaże, odpluwana “litrami” wydzielina. Rehabilitacja, ćwiczenia, dieta, dbanie o siebie czyli unikanie skupisk ludzi.

Ona, matka chodzi tam ostatnio tylko po jedno. Odkręca wodę, przykłada poduszkę do ust i dławi własnymi łzami. Boli ją każdy mięsień, każdy włos, palec. Nawet powieki, które ledwo utrzymuje, bo prawie nie śpi. Bo ciągle się boi, że nie zdąży, nie usłyszy, nie obudzi się na czas. Że to jej wina, bo nie dopilnowała, bo powinna nie zmrużyć oka, zawsze czujna. Potem staje przed lustrem, robi makijaż, ubiera ładną sukienkę. I wychodzi uśmiechnięta, bo ona może się bać ale On nie. Jej syn, który i tak przecież żyję ze świadomością, że nigdy nie wie. Kiedy pętla na szyi zaciśnie się za mocno.

Kuchnia.

On zagląda do niej rzadko, gdy nadchodzą złe momenty. Piszę na komunikatorze, że nie jest głodny. Że przeprasza, że nie ma siły łyżki utrzymać, że jest słaby chcę spać. W końcu zgadza się na ulubioną potrawę. Je ją u siebie, z trudem podnosząc każdy widelec. Z nosa kapie mu pot. Wspomaga się wziewem, obiecuję, że zje jeszcze tylko później. Wkłada maskę na twarz, włącza respirator. Zasypia i myśli o tym, żeby to upalne lato już się skończyło.

Ona wchodzi do niej rano. Robi kawę, patrzy na chleb, pomidory, twaróg. Wychodzi z kubkiem i wraca, gdy już ciemnieje jej w oczach. Żeby przełknąć coś byle jak, byle co. Albo gdy gotuję jemu i modli się żeby zjadł choć trochę. Stara się do obłędu, żeby smakowało, żeby miało kalorie. Żeby pomogło. Znowu źle spała, znowu jest jej słabo, znowu nasłuchuje czy sprzęt nie piszczy. Bo to oznacza jedno. Że Jego aureola jest w niebezpiecznym miejscu.

Szpital.

On ma wrażenie, że jest w nim niemal tak często jak we własnym domu. Szczególnie od trzech lat, gdy pakuje bagaż doświadczeń i tlen z pudełka i znowu jedzie. Najpierw co trzeci teraz już co drugi miesiąc. Wchodzi na znajomą do bólu sale, pozwala podłączyć kroplówki w umęczone, popękane żyły. Godzi się na zabieg wkłucia centralnego, gdy kolejna pęka a zmartwiona pielęgniarka patrzy na niego ze smutkiem w oczach. Spogląda na swoje ciało, liczy blizny zebrane przez lata. Z pola bitwy. I myśli o tych, które wygrał i ile jeszcze przyjdzie mu stoczyć. Samotnie, w czterech ścianach izolatki.

Ona jest zawsze tuż obok albo tuż za nim gdy na sygnale zabiera go karetka. Ciągle modli się o jedno, żeby zdążyć, żeby przy nim być, żeby zawsze trzymać Jego rękę. Wie, że znowu musi Go tam zostawić, wrócić sama i nie zwariować w pustym mieszkaniu. Zna każdy kąt, każdego lekarza, wszystkie siostry, które dają ciepło i wsparcie kiedy z Nim jest bardzo źle. Siada na ławce przed znajomym na pamięć budynkiem i patrzy przed siebie. Wdech i wydech powtarza w myśląc. Bo liczy się tylko oddech. Jego oddech.

Bezsilność mieszka w domach i klinikach. Przechadza się nocami po pustych ulicach, siedzi wystraszona pod ścianą i krzyczy w przytknięte do ust poduszkę. Czasem tańczy i się uśmiecha, bo nie ma sił tłumaczyć, bo nie umie już nawet nazwać tego co czuję, co przeżywa. Bezsilność patrzy na pełen talerz i zmusza się do jedzenia, nie śpi długimi godzinami albo zasypia na kilkanaście i wyłącza telefon. I cały czas pilnuje, bo wie, że jeśli tego nie zrobi, pętla na szyi zaciśnie się zbyt mocno i udusi to o co tak długo walczyła.

Anika Zadylak

 

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.