Dzieci słone jak łzy
– Chciałam panią przeprosić.
Patrzę na pielęgniarkę, jeszcze półprzytomna po cesarskim cięciu.
– Bo myślałam, że pani zwariowała. Wszystkie matki po urodzeniu swoich dzieci je tulą i całują. A pani swoją córkę lizała po czole. I dopiero w dyżurce powiedzieli mi, że ma pani syna chorego na mukowiscydozę. I pewnie sprawdzałaś, czy córka tego nie ma.
Strach.
Przybiera różne formy. Czasem to duszność. Czasem drżenie rąk. Czasem zachowania odbiegające od normy, tak jak moje wtedy. Bo pamiętam czas, gdy urodził się mój syn. Słone dziecko znaczy wyrok. Najgorszy jaki można sobie wyobrazić. – Niech się pani nie stara planować na przyszłość, bo możecie jej nie mieć – Usłyszałam od profesor prowadzącej diagnostykę Patryka. A potem ta noc, gdy za ścianą odchodziła dziewczynka z mukowiscydozą. Miała 12 lat, ciemne, długie piękne włosy. I prośby. O śmierć. I krzyk jej matki, kiedy serce młodej przestało bić. Nigdy tego nie zapomnę. Budzi mnie czasem w nocy, gdy śnie koszmary. Zrywam się wtedy z łóżka i biegnę do jego pokoju, sprawdzić czy jeszcze oddycha. Gdy urodzisz chore dziecko, nigdy, nawet na moment nie przestajesz się bać. Dwadzieścia cztery godziny ciągłego lęku. Jak bardzo jest wielki przekonałam się ostatnio, gdy siedząc na terapii, zza otwartego okna usłyszałam dźwięk podobny do respiratora, gdy nie wyczuwa pacjenta. Zaczęłam się dusić, nie mogłam uspokoić. Dopiero potem, byłam w stanie wytłumaczyć, dlaczego tak zareagowałam. Usłyszałam później od swojej terapeutki – Dopiero teraz zrozumiałam tak naprawdę z czym się pani zmaga. A ja choć nie odpowiedziałam pomyślałam, że choć bardzo się stara, nie jest w stanie tego pojąć. I oby nigdy nie musiała.
Łzy.
Jak „nasze naznaczone” dzieci mają gorzko słony smak. Jak życie, które zgotował nam los. One w szpitalu, my w czterech ścianach ciągłej rozpaczy. Czekające na telefon, że już jest lepiej. Albo że trzeba szybko jechać, żeby zdążyć się pożegnać. Być, w tej ostatniej drodze, trzymać za rękę i powtarzać, że tam będzie lepiej. Gdziekolwiek to „tam” jest. I potem stać twardo na nogach nad trumną, żeby nie wystraszyć innych matek, które idą tą samą drogą co my. Żeby im potem powiedzieć, że u nich nie musi się to tak skończyć, że zawsze jest nadzieja, ta która odchodzi ostatnia. Za żałobnym konduktem. Zgięta w pół, ledwo stawiająca kroki. Tłumacząca sobie, że zrobiła wszystko, że tak musiało być. Że tam u góry będzie oddychał. Bo tu na ziemi nie było mu dane skorzystać z tego luksusu. Choć to niby takie proste. Wdech i wydech.
Miłość.
Bezgraniczna i bezwarunkowa. Ponad wszystko. I mimo kłód kładzionych pod nogi. Mimo tęsknoty, gdy rozdzielają nas długie tygodnie pobytu na oddziałach. Ta, która jest w stanie przezwyciężyć wszystko inne. Piętrzące się problemy, ciągłe rozterki, heroiczną walkę o każdy wspólny dzień. Gadanie za plecami, osądy, bo lepiej ocenić niż zrozumieć, niż zapytać. Rezygnację z siebie i swoich planów. Radość ze wspólnego śniadania, choć wydaje się to takie banalne. Nieprzespane na krześle obok łóżka noce. I dotyk, który jest najczulszą formą słowa kocham. Wyczekane słowa – Już jestem z powrotem mamuś – gdy przez kilka dni oddychały za niego maszyny. Gdy sen był głęboki, bo w stanie śpiączki farmakologicznej. Gdy modlisz się do Boga, do którego masz ogromny żal, że to właśnie twoje dziecko.
Przypływy i odpływy.
Jak na wzburzonym morzu. Gdy statkiem zwanym życie targa co chwilę ogromny sztorm. Gdy wypadasz za burtę i resztkami sił starasz się dostać znowu na pokład. Żeby przejąć stery, żeby zapanować nad tym co się dzieje wokół. Żeby uspokoić zły wiatr. To wtedy, gdy zatrzymuje się akcja serca, a zlany potem lekarz usiłuje przywrócić kolejne istnienie, na dobrą drogę. Tą, która znowu przyprowadzi twoje dziecko do domu. Ze szpitalnego łóżka, do tego w jego pokoju. Tego na które patrzysz każdego dnia, gdzie zgarbiona postać, usiłuje wypluć z siebie ogromne ilości lepkiej wydzieliny. Gdzie wtłacza się powietrze z koncentratora tlenu, bez którego nie da rady już funkcjonować. I to ciągle wypatrywanie światełka, jak latarni morskiej, która ma cię przyprowadzić na jeszcze chwilę do bezpiecznego brzegu, jakim jest serce zatroskanej matki.
Rozpacz.
Ta największa. Gdy śmierć wyrywa ci z objęć to, co dla ciebie najcenniejsze. Jego oczy, zapach, głos. Czas, gdy choć tak bardzo nie chcesz musisz puścić jego rękę i pozwolić odejść. Gdy musisz się z tym pogodzić. Pogodzić z tym, że wasza wspólna podróż dobiegła końca. Że jedynym co ci zostanie to wspomnienia, rozświetlane zniczem w kształcie serca, które przestało bić. Bo było już zbyt zmęczone, za bardzo udręczone. Bo walczyło tyle lat, od urodzenia, od pierwszego dnia, pierwszego krzyku i oddechu. I ostatniego, patrzącego na ciebie wyczerpanymi oczami, wołającymi o ulgę. Objęta pustką, samotnością, której nie jest w stanie wypełnić nawet inny najbliższy człowiek. Rozpacz, która rozbija smutek na miliony kawałków, z których każdy boli z osobna. I wiarą, że tam, gdzie teraz jest, w końcu nic go nie boli, z niczym już nie musi się zmagać. Tylko czeka, aż kiedyś znowu będziecie mogli być razem.
Słone dzieci są piękne jak róża, która rozkwita w czerwcu. I zerwana do wazonu, czasem więdnie. Mimo tego, że o nią dbasz. Że jesteś w stanie sprzedać duszę diabłu, byleby tylko trwała, byleby tylko była. Jeszcze choć jeden dzień. Wspólny dzień.
Słone dzieci są silne jak wiatr, który przewraca statki, który wyrywa drzewa z korzeniami. I piękne, jak wschód słońca, który nadchodzi po nawet najgorszej, najciemniejszej nocy. Są jak film, który zostaje w pamięci na zawsze. Są jak spojrzenie, które rozgrzewa najtwardszą duszę. Jak łzy, które jako jedyne przynoszą ukojenie, gdy musisz powiedzieć – Żegnaj kochany. Do zobaczenia po drugiej stronie.
Anika Zadylak