Chciałabym Ci coś opowiedzieć Tato…

Dzieciństwo.
Jestem małą dziewczynką. Siedzę umorusana po kokardę w błocie, niedaleko piaskownicy. Bierzesz mnie na ręce i w ogóle się nie złościsz. Przebierasz i sadzasz przy stole. Mama jest trochę zirytowana, podaje obiad. Patrzysz na mnie porozumiewawczo. Nabieram buzię pełną buraczków odwracam w jej stronę i słyszę – Zrób prrrr – Oboje zaczynamy się śmiać. Mama jest na nas wściekła a ja czuję, już wtedy, że się dogadamy. Że razem to życie przyjdziemy.
Idę do szkoły. Pani od matmy wspomina – Często was widzę z ojcem. Musisz go bardzo kochać bo aż podskakujesz gdy wędrujecie. Żeby zaglądać mu ciągle w oczy. To były inne czasy. I cukierki jarzębinki. Ohydne. – Zjadaj tylko słodką skorupkę. – Słyszę i myślę, mój tata jest taki mądry. Chciałabym być kiedyś jak on. Chodzimy po lasach, uczę się jak nazywa się każde drzewo i liść. Gdzie można spotkać sarny a gdzie czasem wilk wyje. Potem pierwszy raz łapiesz mnie na kłamstwie tłumaczysz, czym jest zaufanie. I jak łatwo oraz głupio je stracić. I, że trzeba mówić zawsze co cię dusi tylko nie do każdego. Bo to ludzie bolą najbardziej słyszę ale też ludzi warto mieć koło siebie. Tych dobrych. I, że nie ma złotej rady. Że życie mnie nauczy i , że łatwo nie będzie ale da się znieść.
Jeździmy na sankach. Wtedy jeszcze lubiłam zimę. U babci robisz mi worek wypchany sianem. Jestem zachwycona gdy mknę z górki szybciej niż inne dzieci. Mam wrażenie, że nie czuje chłodu. Urodziłam się w mroźny dzień. 28 stycznia, szalała zima stulecia. Słyszę nie raz, że ciąża była zagrożona. Że mama nie była w niej bezpieczna. Ale jednak jestem tu, ktoś miał na mnie plan. Czy pomyśleliśmy wtedy, że taki ciężki tato? Że to życie tak mnie doświadczy, że takie zimy stulecia będę przechodzić czasem i latem. Bo ciągle pod stromą, zlodowaciałą górę. Nie. Bo wtedy liczył się tylko ten czas gdy po pracy, wracałeś do domu a ja wypatrywałam Cię w oknie.
Jadę na małym rowerku, co chwilę się wywracam, obijam nogi i łokcie. Jak moja córka kilkanaście lat później. I tak samo za nią jak za mną chodziłeś. Nie goniłeś, bo wychowałeś zosie samosie. Uparte do granic możliwości. I jak przyszedłeś do szpitala, gdy wycinali mi wyrostek. Chciało Ci się płakać a ja nie rozumiałam, bo Ty się zawsze uśmiechałeś. Po latach pojęłam, że miłość rodzica do dziecka czasem tak wygląda. Sama siedzę nie raz przy szpitalnym łóżku i przełykam łzy, żeby młody się nie bał. Tak jak ja się wtedy nie bałam.
I to nasze czytanie na zmianę głosów. To, że zaszczepiłeś we mnie książki, że dziś to dzięki Tobie robię to co kocham. I cierpliwość. Ta, której mi ciągle brakuję. Miałam wszystko. Poczucie bezpieczeństwa, dom pełen miłości, dżem który często razem smażyliście z mamą, rzutnik z którego przewijałeś mi bajki, na pamięć je znałam. Pieska, który na krok mnie nie opuszczał, jakbyś mu kazał mnie pilnować i plecak pełen przygód i wypraw na które mnie zabierałeś. Byłam dzieckiem które nigdy nie chciało dorosnąć. I za to piękne dzieciństwo Tobie tato dziękuję.
Dorastanie.
Było trudniej. Ciągle gdzieś znikałam, uciekałam. Ty nie mogłeś zrozumieć przed czym ja ciągle uciekam, czego szukam. Ale nadal częściej byłeś zatroskany niż zły. A mnie wyrzucali ze szkoły, wzywali do dyrekcji. Trudne rozmowy, szczególnie dla Ciebie i mój bunt, którego chyba sama nie rozumiałam. I łzy mamy. I Twoje słowa – Zostaw. Ona w końcu znajdzie swoją drogę. I szukałam. A Ty czuwałeś i pozwalałeś, żebym czasem oberwała. Inaczej nigdy nie wyciągnęła bym tych gorzkich lekcji, dzięki którym, już nie popełniam tamtych błędów.
I z komisariatu w Krzyżu za Poznaniem gdy mnie odbierałeś. Boże jak Ci musiało być wstyd. Jak mi teraz, gdy o tym pomyśle. Narobiłam wtedy tyle głupot i kłopotów a Ty pierwsze o co zapytałeś to czy nie jestem głodna. I czy nie jest mi zimno. Wtedy już jej nie lubiłam. Zimy z dzieciństwa. Bo się zbyt od Ciebie oddaliłam tato, zbłądziłam i trochę czasem nie wiedziałam jak wrócić. Na szczęście jak ta latarnia przy naszej ulubionej plaży, zawsze byłeś. Czy dzień czy ciemna, deszczowa noc, wtedy gdy kolejny raz uciekłam z domu i znalazłeś mnie na dworcu. Nawet nie wiesz jak mi wtedy ulżyło. Że nadal mam takiego ojca.
I znowu w szpitalu. Tym razem w liceum. Odechciało mi się żyć. Pogubiłam się tak, że obudziłam się na szpitalnej sali. I, że mogłam się nie obudzić usłyszałam. Popatrzyłam na Ciebie. Stałeś w drzwiach, płakałeś. Nic nie mówiłeś ale czułam co myślisz. Że jednak ktoś znów miał na mnie inny plan. Pomogłeś zrozumieć, że wcale nie muszę uciekać ani robić tego czego nie chcę. Zabrałam papiery i przeniosłam do innej szkoły. Znalazłeś terapeutę w Ulu, miejscu gdzie takie zbłąkane duszę jak moje, mogą się w końcu odnaleźć. I zrozumieć, dlaczego jest im ciężej niż innym. Znów czułam się zaopiekowana jak ta umorusana błotem dziewczynka, z buzią pełną buraczków.
I te moje pierwsze miłości. Aż się zaśmiałam na wspomnienie jak niby tego nie widziałeś. A bacznie obserwowałeś nas z balkonu. Albo auta, którym zawsze wtedy często jeździłeś. I jak płakałam a ty zabierałeś mnie na lody albo spacer i opowiadałeś śmieszne historie rodzinne aż zapominałam, że jeszcze godzinę wcześniej miałam złamane serce. I, że kiedyś się zakocham jak Ty w mamie. Zakochałam. Wiedziałeś to, gdy oddawałeś moją rękę Łukaszowi. Choć wiedziałeś, że tęsknota może się czasem okazać nie do zniesienia. Bo wyjechałam blisko tysiąc kilometrów od rodzinnego domu. A Ty się tak cholernie mimo wszystko cieszyłeś. Bo wiedziałeś, że przydarzyło mi się to uczucie, które zdarza się tylko raz. I nie każdemu.
I nieustannie mnie broniłeś. Nie oceniałeś i nie głaskałeś za wszystko po głowie. Najbardziej jednak bolało gdy milczałeś. Największa kara. Szybko mnie uczyła, że nie warto. Bo jak w piosence Akuratu – Lubię z Tobą mówić. I choć tego nie lubiłeś, pozwalałeś mi puszczać głośno muzykę w naszym białym maluchu. To dzięki temu tylko, miałam wszystkie obecności na pierwszym Wfie na 7 rano. Lubiłam te wtorki gdy odwoziłeś mnie pod liceum i z uśmieszkiem życzyłeś powodzenia. Choć wtedy udawałam obrażoną. I za to dorastanie chciałam Ci podziękować tato.
Dorosłość.
Przyszła nagle i bardzo zabolała. Choć rysowała błękitem przepięknej sukienki, którą mi kupiłeś, gdy byłam w szóstym miesiącu. Zasłabłam jakiś czas wcześniej a Ty od razu zapytałeś – Dziecko, ty przypadkiem nie będziesz matką. I gdy wyszłam od ginekologa, ja przerażona Ty przeszczęśliwy. Leon Zawodowiec leciał żeby było śmieszniej, gdy dostałam pierwszych skurczy. Gnałeś do szpitala tak szybko, jak wtedy biegałeś. W innym szpitalu, kilka miesięcy później. Wystraszony, zagubiony. W rękach trzymałeś krew do badania genetycznego. Wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy. Wtedy po kilku godzinach po prostu wyszła położna z zawiniątkiem w ręku i oznajmiła – Oto pański wnuk. A Ty patrzyłeś na niego tak jak na mnie wtedy tamtej zimy. I stwierdziłeś, że nikt nie ma tak błękitnych oczu.
I znowu stałeś w progu pokoju, jakbyś trochę obawiał się przekroczyć. Siedziałam po środku, przytulałam ubranka mojego dziecka a jego łóżeczko było puste. Usiłowałam zrozumieć co się stało. Dlaczego nie mam go przy sobie i co się dzieje. Ciągle kaszle, nie jeż płacze. Myślałam, że się nie nadaję. Na matkę, że to moja wina. Kompletnie sobie z tym nie radziłam, choć jeszcze nie wiedziałam, że najgorsze dopiero przyjdzie. Że najgorsze jeszcze przed nami. Ale byłeś, rozumiałeś, nie złościłeś, godzinami blisko milczałeś razem ze mną. Jakbyś wiedział, że tej ciszy właśnie potrzebuje bo zbyt duży chaos
To Ty otworzyłeś te kopertę, gdy przyszedł wyrok z Instytutu Genetyki. Mukowiscydoza. Niby już wiedzieliśmy ale wtedy zrozumiałam, że wierzyłeś do końca razem ze mną. Jak wtedy gdy nagle przyjechałeś gdy odchodził mój mąż. Nawet nie pytałeś, stanąłeś w progu a ja odetchnęłam, bo wiedziałam, że zaraz nadejdzie najgorsze ale mam Cię obok. Jeszcze raz równie zgarbionego widziałam Cię już potem gdy zmarła mama. Nigdy nie widziałam smutniejszego człowieka, gdy głaskałeś jej policzki w cmentarnej kaplicy. I gdy trzymałam Cię za rękę, tuż za konduktem i ściskałeś ją tak mocno. Choć raz tato to ja mogłam być blisko Ciebie gdy chowałeś miłość swojego życia. A potem gdy na drugi dzień gdy wracałam do dzieci, cały czas martwiłeś się czy nie jest mi zimno. – Taka leciutka ta kurtka dziecko – A ja pomyślałam, że mam 40 lat a Ty dalej potrafisz sprawdzić, że czuję się jak ta mała z piaskownicy pod blokiem. Wiecznie umorusana albo z zamarzniętym gilem.
Tato – łkałam do telefonu latem ubiegłego roku, gdy serce młodego nie chciało już bić. Ten strach, ja tego nie wytrzymam. A wiesz jak on się musi bać? – Zapytałeś. I zrozumiałam wszystko. Opowiadałam mu historie gdy spał farmakologicznie, którymi mnie karmiłeś gdy byłam dzieckiem. I nie przestawałam wierzyć. Nawet na moment, bo Ty wierzyłeś razem ze mną. Mimo tego, że blisko tysiąc kilometrów stąd. Szalałam z rozpaczy a Ty cierpliwe słuchałeś, nie przerywałeś, rozumiałeś bo kochasz go tak samo jak ja. Bo mnie kochasz tato tak bardzo, że jedyne czego pragniesz, to żebym w końcu przestała się bać. Bo tyle wtedy przestanę uciekać.
Siedzę nad rzeką, myślę o drodze jaką przeszliśmy. O ścieżkach na których pozornie bywam sama, gdy pędzę za karetką i zastanawiam, czy tym razem też zdążę.
Ale zawsze wiem, że mam tatę. Że zawsze Go miałam. I, że niczego już się w życiu nie boję. Bo mam Jego charakter, charyzmę i serce. I coraz starszą ale tą samą dłoń obok.
Niczego.
Oprócz tego, że Go kiedyś stracę.
” Idzie burza, wyłącz komputer, nie trzaskaj drzwiami
Świecisz mi, czy sobie?
Zapytaj mamy
Nie mogłem wytrzymać z tymi samymi tekstami
Często się nie zgadzamy, bo jesteśmy tacy sami
Ale jesteśmy ekipą na całe życie
Moi znajomi pokłóceni są z ojcami
Niektórzy ich nie mieli
Innym kojarzą się z krzykiem
A ja nie umiem powiedzieć Ci
Teraz mówię, że Cię
Chciałbym powiedzieć, że Cię
Czemu tak trudno mi powiedzieć to drugiemu facetowi?
Teraz mówię, że Cię…” *
Fragment oznaczy gwiazdką pochodzi z utworu Kacperczyk i Artur Rojek – Syn okiennika.
Mojemu tacie.
Anika Werner