Z życia
Jestem matką. Mamusią. Mateńką. A miałam nigdy nią nie być.

To, że życie jest przewrotne i nieprzewidywalne wiem od dawna. Od zawsze. Nawet w mojej pracy też to się zdarza. Miałam Wam dziś napisać o czymś zupełnie innym. Choć też związanym z mukowiscydozą. Ale dostałam maila z numerem telefonu. I w ciągu trzech godzin rozmowy, nie płakałam tylko przez krótkie momenty.
– Wiesz. Ja się z tym już dawno pogodziłam. Z tym, że nigdy nie zajdę w ciążę, z tym że z tego samego powodu odszedł ode mnie mąż. Od razu wiedzieliśmy, że to we mnie problem. Próbowaliśmy wszystkiego, zwłaszcza siebie. Ile my jeszcze tych nieudanych prób przejedziemy. To już nawet nie chodzi o pieniądze, tak naprawdę w ogóle o to nie chodziło. To potrafią zrozumieć tylko ludzie, którzy najbardziej na świecie chcieli być rodzicami, dać maleńkiej istocie dom, wychować w poczuciu bezpieczeństwa i największych, najważniejszych wartości. To jest takie pragnienie, które zagłusza wszystkie inne. To jest taka trochę zazdrość gdy mijasz ludzi ze swoimi pociechami. To jest ta niewytłumaczalna tęsknota za tym, żeby komuś zaśpiewać kołysankę na dobranoc. To poczucie braku czegoś, bez czego tak naprawdę nigdy już nie będziesz szczęśliwy. Walczyliśmy długie lata. Lata terapii, tony leków, setek badań, nie przespanych nocy i cichych dni. A gdy w końcu po tylu próbach się udało, gdy zaistniała w nas nadzieja na przyszłość uśmiechniętą jak nasze dziecko, poroniłam. Co wtedy pomyślałam? Że Boga nie ma. Bo jak można być aż tak okrutnym. Mąż pił. Tygodniami. W końcu któregoś ranka, zaparzył kawę. Usiadł na przeciwko i złapał mnie za dłoń. – Przepraszam Iwona. Ja już dłużej nie dam rady. Potem zabrał swoje rzeczy i po prostu wyszedł. A ja nawet nie czułam żalu. Tak naprawdę wtedy ten jeden jedyny raz, chciałam żeby mnie ktoś zabrał. Tam, skąd już się nie wraca.
Przez jakieś trzy lata było jakoś. To chyba najlepsze sformułowanie. Jakoś żyłam, jakoś spalam, jakoś pracowałam, jakoś tam oddychałam. Omijałam place zabaw, nie chodziłam po parku. A i tak co rusz widziałam śmiejące się dzieci i jeszcze szczęśliwszych rodziców. Wracałam do domu i zamykałam się w mojej bańce. Tam wyobrażałam sobie jak piekę naleśniki dla swojego synka, jak szyję sukienkę na bal dla mojej córki. Mąż czasem dzwonił. To nie tak, że odszedł do innej kobiety. Odszedł, bo jego ból był tak silny, że nie umiał zaopiekować się moim. Nie umiał dać mi ulgi, bo przecież sam był pogrążony w rozpaczy i tęsknocie za dzieckiem, którego nie mogliśmy mieć. Ja kłamałam, że sobie radzę, on uparcie twierdził, że wszystko jest w porządku. Pamiętam, że wracałam z pracy. Strasznie lało. Spieszyłam się choć nie było do czego i do kogo. Po prostu było mi zimno. Potem pamiętam tylko huk i że ktoś krzyczał. Wydawało mi się, że stoję na ulicy, widzę tłum gapiów i moje zakrwawione ciało. Obudził mnie głos lekarza – Pani Iwono, słyszy mnie pani? Pani Iwono czy pani wie gdzie jest? Kręciło mi się w głowie. Wydawało mi się, że sprzęty medyczne które mnie otaczały wirują. I twarz mojego męża. Zatroskaną i wystraszoną. I jego ciepło dłoni, splątanej z moją.
Ocknęłam się w końcu po jakiś trzech dniach. Powoli starałam się przypomnieć sobie co się stało, dlaczego tu jestem. Marek mój mąż siedział obok łóżka, spał. Patrzyłam na jego twarz, słuchałam jak miarowo oddycha. Nie mogłam tego pojąć. Tego, że przecież odszedł a jednak był wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebowałam. I to wtedy zobaczyłam go pierwszy raz. Naszego syna. Po korytarzu zaglądając do sal przechadzał się około 7 letni chłopiec, trzymający stojak z kroplówką w ręce. Miał zielono niebieskie oczy, był szczupły, co jakiś czas przystawał. W pewnym momencie nasze spojrzenia zatrzymały się na sobie. Lekko się uśmiechnął, pomachał do mnie serdecznie. I znowu zniknął. Zniknął, bo zasnęłam.
Mąż przychodził prawie codziennie. Nasze relacje nie tyle się poprawiły co po prostu na pewien czas zastygły. Było tak, jakbyśmy się w ogóle nie rozstali. Chłopiec widziany kilka dni wcześniej, pojawiał się coraz częściej. Mąż też go zauważył. Nie umiem tego wytłumaczyć ale wzbudzał w nas nieznane nam dotąd uczucia. Ciepło, którego nie da się opisać słowami. Radość, której wcześniej nie było dane nam zaznać. Przestał już tylko się przechadzać koło mojej sali ale przychodził się przywitać i zamienić kilka zdań. Chyba nawet wtedy nie widział ile dawał nam tym dobrych uczuć. Tych upragnionych, przez lata wymarzonych i nigdy nie spełnionych. Nawet nie wiem kiedy pielęgniarki przestały go ganić za te odwiedziny, nawet nie wiem kiedy pierwszą myślą po przebudzeniu był on. Któregoś dnia przyszedł jak zwykle a mąż miał dla niego prezent. Dużo opowiadał nam o tym, że chciałby latać, być pilotem, że skleja modele. Marek kupił mu taki. A ja jakoś tak bezmyślnie, po prostu zapytałam dlaczego akurat latanie. – Mam mukowiscydozę. Takie dzieci jak my najczęściej odlatują już tylko w jedną stronę. A ja dużo marzę. O tym, że może coś się zmieni, może znajdą lek albo dostanę nowe płuca i będę mógł się wzbić wysoko. Oddychać z całych sił i cieszyć się, że wrócę z każdej podróży.
Od lekarza dowiedziałam się, że ojciec Dominika przepadł bez wieści. Po prostu odszedł po diagnozie i już nigdy więcej się nie pojawił. A jego mama, oddała go trzy lata temu, bo nie umiała sobie poradzić ani z tą chorobą, ani z ciężarem jaki na nią spadł. Ani też z macierzyństwem, które przecież jest tak różne. I nie zawsze łatwe. Wróciłam do domu po długiej rekonwalescencji, mąż wprowadził się na nowo. I nie mogliśmy oboje przestać myśleć o uśmiechniętym, pogodzonym z losem, nie mającym krzty pretensji chłopcem z kroplówką w dłoniach. Znalazłam ten dom dziecka, znalazłam Dominika. Boże, pewnie nie uwierzysz ale on tak strasznie płakał kiedy nas tam zobaczył. Tak bardzo się cieszył. I wyszeptał gdy się tulił – Wiedziałem, że po mnie wrócisz.
To nie była zwykła procedura adopcyjna. Przeszliśmy masę rozmów, musieliśmy zapoznać się z tą chorobą. Nauczyć podawać leki, robić inhalację, zapoznać ze specjalistami. Tyle nocy ile myśmy z mężem spędzili na czytaniu o tej chorobie, ile filmów obejrzeliśmy. Poznaliśmy innych rodziców dzieci chorych na te straszną chorobę. I z dnia na dzień, coraz bardziej chcieliśmy mieć go w domu. Dać mu to wszystko czego on potrzebował. A sobie to czego potrzebowaliśmy my. Podzielić się naszą ogromną, bezgraniczną i bezwarunkową miłością. Przeszkody? A w tak zwanym „zwykłym macierzyństwie” ich nie ma? Uczymy się siebie nawzajem każdego dnia. Nie zawsze jest sielankowo, młody się czasem buntuje, nam czasem puszczają nerwy. Przecież to takie normalne gdy jest się rodzicem. Przychodzą złe momenty, bo tak już jest w mukowiscydozie. Ale żaden z nas nawet na moment nie przestaje wierzyć. I co najważniejsze – nie przestaje kochać.
To już pięć lat jak słyszę – Mamo, mamusiu, mateńko. To już pięć lat jak mąż wraca z pracy i pierwsze co robi biegnie do jego pokoju i długo przytula. A ja nawet na moment nie czuje się zazdrosna. To już pięć lat jak chłopiec ze szpitalnego korytarza, z kroplówką w ręce jest naszym ukochanym, wyczekany i wymarzonym synem.
Wysłuchała Anika Zadylak
* Na prośbę bohaterów imiona zostały zmienione