Trzeba żyć bez względu na to, ile razy runęło niebo

2

Ile prawdy może być w kłamstwie? Ile prawdy w prawdzie? Ile wódki w drinku? Ile soku w cytrynie? Ile? Ile szczęścia w szczęściu? W uśmiechu o poranku? W dłoniach? Wieczorem? Ile? Ile zasłuchań w kołysankę? Ile kostek lodu? Aż 4? Ile wody w kostce? Ile strun w nerwach? Ile śniegu w płatku? No ile? Ile słońca za ścianą? Ile miłości w człowieku?

 

Aż tyle?

 

Sylwię poznałam w Rabce. Też chorowała na mukowiscydozę. Właściwie nigdy nie rozmawiałyśmy na żywo, bo wtedy obowiązywała już izolacja, zresztą nie byłam już w stanie wychodzić ze swojej sali, ale często widziałam przez okno jak spaceruje pod budynkiem szpitala ze swoją mamą. Ja byłam już wtedy na aktywnej liście do przeszczepu płuc, ona do tego przeszczepu nie była nawet zakwalifikowana, mimo że jej stan był już bardzo ciężki. Leżała w sali obok.  Nasze mamy zaczęły wtedy ze sobą rozmawiać. Okazało się, że Sylwia mieszka całkiem niedaleko mnie, że leczyłyśmy się u tej samej pani doktor w Rzeszowie i że Sylwia też korzysta z respiratora. Potrzebowała przeszczepu, i to bardzo szybko, ale żadna z klinik, do której lekarze wysyłali jej dokumenty nie chciała podjąć się tego zabiegu, nawet za granicą. Nie pamiętam dokładnie dlaczego. Pamiętam natomiast, że okropnie jej współczułam. Nawet nie próbowałam wyobrazić sobie co czuje. Przeszczep to była jej jedyna szansa na życie. Ale nikt nie chciał tego przeszczepu wykonać. To przecież jak wyrok. Wyrok, którego nie dawało się w żaden sposób oddalić.

Na początku w ogóle ze sobą nie pisałyśmy. Wszystkiego dowiadywałam się od mamy, która często dzwoniła do jej mamy. Z każdym kolejnym telefonem stan Sylwii był coraz cięższy. Z różnych klinik dostawała same negatywne odpowiedzi w sprawie ewentualnego przeszczepu. Przez cały ten czas leżała w szpitalu w Rzeszowie z nadzieją na cud. Wtedy po raz pierwszy do mnie napisała. Nie pisałyśmy o niczym ważnym. To były zupełnie błahe tematy. Po prostu dopiero się poznawałyśmy, więc były to głównie rozmowy o naszych zainteresowaniach i o nas samych. Dowiedziałam się, że ma starszą siostrę, że uwielbia aktora Mateusza Banasiuka, z którym zresztą miała sesję zdjęciową, zrealizowaną dzięki fundacji Mam Marzenie. Że tak jak ja kocha książki i ma ich mnóstwo. Że jej największe marzenie jest dokładnie takie samo jak moje. Nowe życie.

Potem na jakiś czas kontakt się urwał. Jej mama zadzwoniła do mojej, mniej więcej dwa, trzy tygodnie po moim przeszczepie, aby powiedzieć, że Szczecin zgodził się przyjąć ją na wstępne kwalifikacje do transplantacji.  Był jednak problem z dowiezieniem jej tam. Takiej długiej drogi karetką mogła nie wytrzymać. Helikopter odpadał ze względu na dużą różnicę ciśnienia, która była zagrożeniem dla jej życia, nie wspominając już o podróży własnym samochodem. Ostatecznie chyba jednak zdecydowano się na karetkę. Na kwalifikacjach była kilka dni, podczas których robiono różnego rodzaju badania. To było kilkanaście dni przed Świętami Bożego Narodzenia. Wtedy ponownie do mnie napisała. Z tym, że nie były to już rozmowy o niczym. Pytała o to, jak się oddycha po przeszczepie, co się zmieniło, jak to w ogóle jest. Nie dowierzała, kiedy pisałam jej, że mam prawie 100% saturacji i to bez tlenu. Mówiła, że się boi, chociaż zapewniała, że czuje się ok i że da radę. Podtrzymywałam ją na duchu jak tylko mogłam. Bardzo wierzyłam, że pomyślnie przejdzie te kwalifikacje, że doczeka do przeszczepu. Wiedziałam, co przeżywa, bo ja też kiedyś przeżywałam dokładnie to samo. I wiedziałam, że czas liczył się wtedy jak nigdy. Ale przecież niedługo Święta. W Święta spełniają się marzena i zdarzają cuda. W święta przecież łatwiej o nadzieję. W święta wiara w niemożliwe jest mocniejsza niż kiedykolwiek. Sylwia też miała nadzieję. Jej rodzina też wierzyła. I ja też modliłam się o to, żeby się udało. Napisała do mnie, że już nie może się doczekać, kiedy będzie mogła normalnie oddychać. Kiedy wreszcie zacznie żyć naprawdę. Napisałam, że już niedługo tak będzie. I że po wszystkim widzimy się na kawie.

Po kilku dniach wróciła do domu, ale w bardzo fatalnym stanie. Bardzo ciężko przeżyła drogę powrotną. Organizm był już za słaby na taką podróż. Kilka dni przed Świętami Bożego Narodzenia Sylwia zmarła. Zaraz po kwalifikacjach, kiedy do przeszczepu było już tak blisko.

Ja byłam wtedy miesiąc po przeszczepie i te święta spędziłam leżąc jeszcze w szpitalu. Nie było mowy o wyjściu do domu. Byłam po odrzucie, podłączona do sztucznej nerki, z dodatkowym drenem wprowadzonym do serca, z drenami w płucach, podłączona do miliona kroplówek, z przetaczaną krwią i zapewnieniami że wszystko będzie dobrze. Marzyłam o tym, żeby te moje pierwsze święta po przeszczepie spędzić w domu, z rodziną, z ubraną przeze mnie choinką, z prezentami, przy wigilijnym stole, lepiąc bałwana i robiąc aniołki w śniegu. Ale gdy dowiedziałam się, że Sylwii już nie ma, to nagle to wszystko przestało mieć znaczenie. Cała ta choinka i wszystkie te prezenty. Bo dotarło do mnie wtedy, że jakie znaczenie mają jedne Święta Bożego Narodzenia spędzone w szpitalu, z dala od domu, w porównaniu do wszystkich pozostałych, które jeszcze przede mną? Do tych wszystkich świąt, które od tamtego czasu miały być takie normalne, jak u każdego? Bez tlenu przy wigilijnym stole. Bez duszności nie pozwalających ubrać choinki. Bez braku sił na to, żeby zrobić prezenty dla najbliższych. Bez tej beznadziei, która pojawia się zawsze, gdy wszystko jest tak, jak być nie powinno. Dotarło do mnie wtedy, że mimo, że te święta spędzę w szpitalu, to będą jeszcze kolejne. Że będą dla mnie. Ale nie dla wszystkich.

Bardzo mocno przeżyłam śmierć Sylwii. Tym bardziej, że przecież była już tak blisko. Wtedy, pierwszy raz poczułam to dziwne uczucie wyrzutów sumienia, że mi się udało a jej nie. Potem przeżywałam je jeszcze wielokrotnie, gdy odchodził ktoś, komu nie dane było doczekać transplantacji, albo kto nie mógł wystarczająco nacieszyć się tym nowym życiem, bo przeszczep się nie udał. Świat jest tak bardzo nie fair.

Starałam się spędzić te święta radośnie, pomimo okoliczności. Jasne, było mi przykro. Było mi bardzo przykro. Ale przyjechali do mnie rodzice i siostry. Spędziliśmy razem tych kilka dni. Moja wigilia wtedy, to były trzy pierogi, na które dostałam pozwolenie od doktora. Po niej zostałam sama i przepłakałam całą noc. Ze złości. Na siebie, na lekarzy, na pielęgniarki, na cały świat. Nie tak miały wyglądać te święta.

Przed przeszczepem nawet nie wyobrażałam sobie aby Boże Narodzenie móc spędzać poza domem. Od dziecka przyzwyczajona byłam do tego, że święta spędzamy w gronie rodzinnym. Mój tato ma pięcioro rodzeństwa, większość z nich ma już dzieci i wnuki. Co roku spotykaliśmy się aby wspólnie pokolędować i po prostu pobyć razem. Nieraz nawet leczenia w szpitalach planowałam tak, aby wypadały przed świętami, albo tuż po nich. I byłam pewna, że ten czas należy tylko i wyłącznie do mojej rodziny i że tak będzie zawsze. Ale życie wszystko weryfikuje a my czasem bywamy naiwni w naszych planach i marzeniach.

Przez trzy lata przed przeszczepem, Święta nie wyróżniały się dla mnie niczym szczególnym od normalnych dni. Oprócz tego, że była choinka, że była kolacja wigilijna i że przez te dwa dni miałam okazje włożyć na siebie coś innego niż dresy, to wszystko było jak co dzień. Święta, choć to przecież czas magiczny, wcale nie sprawiały, że w te dni czułam się lepiej i że choroba wtedy odpuszczała. Nie odpuszczała. Nawet wtedy. Dlatego w czasie ostatnich świąt przed transplantacją najzwyczajniej w świecie nie miałam siły aby się z nich cieszyć. Pomoc przy ubieraniu choinki była wtedy wielkim wyczynem, wąsy tlenowe plączące się między gałązkami, kiedy chciałam opleść drzewko lampkami, denerwowały jak nigdy. W czasie gdy wszyscy przygotowywali się do kolacji wigilijnej, ja przeleżałam pół dnia pod respiratorem, aby mieć potem siłę usiedzieć przy stole. A moje życzenie, wypowiadane przy pierwszej gwiazdce było takie samo jak przez kilka ostatnich lat i miało spełnić się 11 miesięcy później. Moje się spełniło. Sylwii nie zdążyło.

Mimo, że ten świąteczny czas spędzony w szpitalu, do przyjemnych z pewnością nie należał, to dostałam najlepszy prezent z okazji Mikołajek, jaki mogłam sobie wtedy wymarzyć.

6 grudnia przyszedł do mnie jeden z lekarzy. Byłam już wtedy podpięta do sztucznej nerki i pamiętam, że on coś przy tej maszynie ustawiał. Pytałam się go wtedy, czy na Święta wrócę do domu. Powiedział, że nie ma szans, ale w zamian mogę wymyśleć sobie cokolwiek, co chciałabym dostać od niego na Mikołaja. Nie piłam nic od czasu przeszczepu, czyli od prawie miesiąca, bo mi nie pozwalano. Nawadniano mnie jedynie kroplówkami, więc długo zastanawiać się nie musiałam, bo marzyłam jedynie o coli. Powiedział, że ok. Zgodził się na małą butelkę. W 2015 roku na Mikołaja dostałam coca-colę! Matko, jak ona smakowała! Wszystkie tablety, smartfony, notebooki i inne elektroniczne cudeńka mogły się wtedy przy niej schować. Cieszyłam się jak dziecko i oszczędzałam ją jak tylko się dało, żeby się szybko nie skończyła. Czasem do pełni szczęścia potrzeba naprawdę niewiele. Szkoda tylko, że ta pełnia szczęścia trwała tak krótko. Bo następnego dnia nie było już żadnych ustępstw.

Sylwester. Tego dnia mama została ze mną trochę dłużej niż zwykle. Poszła do siebie dopiero późnym wieczorem. Ten Sylwester też miał być pierwszym sylwestrem, spędzonym z w domu z nowymi płucami. Ale mimo, że czułam się już lepiej, że nie miałam już drenów ani dializ, to wyniki nie były jeszcze na tyle dobre, abym mogła wyjść ze szpitala. Wcale nie pomagały te fajerwerki za oknem, koncerty w tv, gdzie ludzie się bawili i świętowali nowy rok. Nie pomagały świąteczne naklejki na okno, które dostałam od pielęgniarek ani zdjęcia moich znajomych z sylwestrowych imprez, które oglądałam na fejsbuku. To wszystko przytłaczało jeszcze bardziej. Nie miałam ochoty wysyłać wtedy nikomu żadnych życzeń i nie miałam ochoty odczytywać tych, które dostałam. Chciałam jedynie przespać to wszystko. To całe szaleństwo. Poszłam spać dużo przed północą. I jakoś udało mi się zasnąć. Ale o 12 w nocy obudziły mnie pielęgniarki, z gwizdkami w ustach i kolorowymi czapeczkami na twarzy. Świętowały Nowy Rok na dyżurze. Składały nam życzenia. A ja chciałam tylko jednego: spać. Ale zadzwoniłam do domu, do rodzeństwa, do taty. O 12 w nocy złożyłam im krótkie życzenia i zasnęłam ponownie. Pierwszy dzień Nowego Roku, powitałam ogromnymi wyrzutami sumienia, które zresztą pojawiały się też za każdym razem, gdy w szpitalu odwiedzał mnie tata i siostry, a ja nie miałam sił ani chyba ochoty aby z nimi rozmawiać. Tak samo było w Sylwestra. Było mi głupio, bo nie chciało mi się nawet do nich zadzwonić z życzeniami. O 12 w nocy zrobiłam to tylko dlatego, że pielęgniarki mówiły, że tak trzeba. Byłam okropna. Starałam się, ale nie wychodziło, więc przestałam wierzyć w to, że ten przeszczep miał jakiś sens. Bo nic nie szło po mojej myśli. Przestałam wierzyć w siebie. A najgorzej, kiedy człowiek przestaje wierzyć w siebie.

Miałam jedno marzenie. Żeby kiedyś obudzić się we własnym łóżku, w swoim domu, już po tym wszystkim, i powiedzieć sobie, że było warto. To marzenie spełniło się pod koniec stycznia, kiedy wróciłam do domu. I kiedy obudziłam się we własnym pokoju już bez tlenu, bez duszności, bez respiratora ale właśnie z przekonaniem, że naprawdę było warto.

Te święta były bardzo ciężkie. Tym bardziej, że przez cały ich czas, gdzieś tam w głowie miałam Sylwię. Ciągle o tym myślałam. O tym, że tej kawy już razem nie wypijemy. Mój tato i siostry byli na jej pogrzebie.

Ja zaczynałam Nowy Rok i Nowe Życie. Dosłownie. Jej życie skończyło się w momencie, kiedy właściwie już niebawem miało zacząć się od nowa.

Jedne święta spędzone w szpitalu, z dala od bliskich, ale z nadzieją, że kolejne będą już rodzinne, to nic w porównaniu ze świętami, kiedy tej najbliższej osoby już nie ma. I kiedy wiadomo, że kolejne też będą już bez niej. Ogromnie współczułam Jej rodzinie. Nie tak miały wyglądać to Boże Narodzenie. Nie tak miało być. Ale trzeba żyć dalej. Bez względu na to, ile razy runęło niebo.

– Czemu nie śpisz?

– Analizuję. Życie. Ludzkie serca. Analizuję niebo, które wali gwiazdami w łeb. Analizuje piekło, które może być na Ziemi i w człowieku. Czemu nie śpię? Bo tną mnie wspomnienia i krzyże. W oczach pojawiają się tamte twarze. Palą jak łzy.

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

  1. Wiola mówi

    Piękny tekst. Popłakałam się, okropna choroba.

  2. Natalia mówi

    Nie mam pojęcia co mogłabym napisac… Dziękuję za to co napisałaś!

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.